niedziela, 26 stycznia 2025

"Nieograniczone horyzonty"

 Pamiętacie jak w poprzednim wpisie pisałam, że chętnie przeczytałabym więcej wspomnień stewardess z lat 50tych i 60tych?
I tu takie znalezisko!
Tym razem wyprzedaż na Taniej Książce.

Dużo lepsze wydanie. Nie takie oszczędne. Ładna grafika na okładce.

Autorka wspomina, że jej ojciec zajmował wysoką funkcję w Pan Am. Pewnie stąd to zainteresowanie tematem. Julie Cooke napisała kilka innych książek, których nie czytałam. Raczej nie będę ich szukać, bo styl pisania nie do końca mi poodpada -taki bardzo amerykański, jeśli ktoś z Was dużo czyta, to wie o czym mówię. Jest to jednak profesjonalna pisarka, dlatego czyta się ją lepiej niż "Hey, Lady".


"Nieograniczone horyzonty" to historia kobiet latających dla Pan Am w latach 60tych i 70tych. Poznajemy je od momentu, w którym decydują się podjąć pracę stewardessy, aż po odejście na lotniczą emeryturę lub założenie rodziny.

Stewardessa to nie był szanowany w tym okresie zawód. A jeszcze seksistowskie reklamy i slogany (o których jest sporo w tej książce) nie poprawiały wizerunku.

Julie cofa się do początków tej profesji i pisze, że na pokładzie wpierw pracowali sami panowie, a później pielęgniarki.


W środku możecie zobaczyć sporo czarno-białych zdjęć.

Wieżowiec Pan Am i plakat ogłaszający nabór : "Must want the world" 😍

Książkę się dużo lepiej czyta od mojej poprzedniej lotniczej lektur i jeszcze jest w niej sporo ciekawostek, również tych ze świata mody.

Pomyśleć, że ja muszę sobie teraz sama kupować mundur 😉.

Zaskakująco dużą część książki zajmuje polityka. Autorka wiele pisze o wojnie w Wietnamie oraz o reakcjach stewardess na sytuację geopolityczną.

W serii: "Air Crash Investigation" jest odcinek poświęcony operacji "Babylift". Jest to jedno z moich ulubionych dochodzeń.
Wywóz dzieci z Wietnamu jest też dokładnie opisany w książce z perspektywy personelu, który obsługiwał te loty.

Pisząc o dyskryminacji ze względu na wiek.....

Początkowo 26cio letnia kobieta kończyła karierę w chmurach, a nie ją zaczynała. Stewardessy w momencie zamążpójścia odchodziły z zawodu lub po osiągnięciu określonego (35lat) wieku.

Zasady na pokładzie były zupełnie inne od tych obecnych. Fajnie jest sobie o tym poczytać, ale nie chciałabym powrotu tamtych czasów. Zasady bezpieczeństwa były luźno przestrzegane lub nieznane kilkadziesiąt lat temu.

Po skończonym serwisie czas na dymek w bufecie. 😀 Wyobrażacie sobie teraz taką sytuację?

Kiedy się kończyło karierę?

To ze mnie jest latający dinozaur! A nie jestem najstarsza w zawodzie.

Załoga była i jest jak osobny gatunek ludzki. Jesteśmy jedną wielką (nie zawsze szczęśliwą) rodziną.


I koniec. Waga, wiek, wzrost - wszystko było dokładnie kontrolowane.

Bardzo, bardzo polecam Wam tę pozycję czytelniczą. 

P.S. Jak znacie jakieś inne książki o linii lotniczej, koniecznie dajcie znać! Chętnie przeczytam.

niedziela, 19 stycznia 2025

"Hey, Lady! (...)"

W grudniu zeszłego roku (jak to brzmi!) znalazłam na grupie sąsiedzkiej wyprzedaż książek w języku angielskim. I jedna przykuła mój wzrok.
(Tak, wszędzie widzę samoloty. 💖)

Używana, trochę popisana za 10 zł. Wspomnienia stewardessy ze Stanów Zjednoczonych.
Wydanie powiedziałabym średnie, ale po moich ostatnich perypetiach wydawniczych, już nic mnie nie zdziwi.
Jean Webb, autorka, zaczęła latać w złotej epoce lotnictwa cywilnego. Była jedną z pierwszych stewardess.
Przez lata zapisywała śmieszne zdarzenia w notesach. Ta książka powstała właśnie na podstawie tych notatek.

Zacznijmy od treningu. Zamieszkała z pięcioma koleżankami w głównym budynku linii w Miami. Pamiętam, że jak zaczynałam swoją przygodę w lotnictwem, to mieszkaliśmy w hotelu, bo mój bliskowschodni operator nie miał już dla nas mieszkań.


Szkolenie trwało pięć tygodni, a panie obowiązywała cisza nocna (i zakaz wychodzenia z kwatery po określonej godzinie). Swojego czasu tak było w Qatar Airways, ale słyszałam, że ostatnio poluzowano tam owe restrykcyjne zasady.

I jeszcze na locie zapoznawczym pękł jej bębenek w uchu.
Pierwszy operacyjny lot - Martin 404 z czterdziestoosobową kabiną obsługiwaną przez jedną Flight Attendant.
40 pax i jedna stewa? Musiało być ciężko!

Bardzo podobały mi się fragmenty opisujące wspaniałe życie stewardess w tamtym okresie. Wieczne balangi, zakupy i randki. W kilku miejscach autorka pisze, że została zaproszona przez znane osoby na imprezy. Jachty, szampan i cadillaki. To jest glamour pracy w przestworzach!
Inne czasy.....

A że załogi lotnicze słynęły z imprezowania, to właściciele mieszkań nie chcieli im ich wynajmować.

Cała książka to zapis krótkich historyjek i śmiesznych powiedzonek. Jak dla mnie za krótkich. Nie ma budowania tła, gradacji napięcia, rozwinięcia tematu. Wygląda to tak, jakby żywcem zostały przepisane jej notatki.

Ciężko się skupić na takim przekazie. Część opowiastek nie jest dla mnie zabawna. Kilka jest wręcz niezrozumiałych.
"Champagne lady" - nie wiem kto to. Google znajduje tylko, że to rodzaj samolotu. Czy była to specjalna funkcja wśród stewardess? Tak mi się wydaje.
Stare dobre czasy i pełen serwis na pokładzie.

Oprócz zaproszeń na przyjęcia latające dziewczyny dostawały też prezenty. Nie wiem, jak jest w Waszych liniach lotniczych, ale tam gdzie ja pracowałam był zakaz przyjmowania prezentów i napiwków.
Na prywatnych jetach sytuacja wygląda inaczej, ale nikt mi skrzynki Coca-Coli jeszcze nie sprezentował. 😃


I koniec: "I honestly believe crew members are good people and love their jobs very much." - święta prawda.


O autorce możecie przeczytać z tyłu na okładce. Więcej informacji o niej nie udało mi się odnaleźć.

Cieszę się, że natrafiłam na tę książkę. Nie jest ona jakiś wysokich lotów, ale była to przyjemna lektura na dwa popołudnia.
Z chęcią przeczytałabym więcej wspomnień stewardess z lat 50tych i 60tych. Myślę, że jest tam sporo do opisania.
Jeśli znacie jakieś inne książki o podobnej tematyce, to proszę dajcie znać.

niedziela, 12 stycznia 2025

Podsumowanie roku 2024.

Zapraszam Was na podsumowanie zeszłego roku.

styczeń
Oczywiście zaczęłam w Bazylei (Biorąc pod uwagę, że piszę ten wpis pod koniec grudnia, kiedy nie mam pracy, to Bazylea nie wydaje się taka zła 😉.)

W Bazylei latam na Falconie 900.

luty
W lutym, a jakże, byłam w Bazylei. I był koniec karnawału.

Zdecydowanie polecam.

I jeszcze odwiedziłam bardzo ciekawe muzeum.

W Polsce natomiast świętowałam Walentynki w fajnym dworze. 

marzec

W marcu samolot był popsuty. 😔

Dlatego polecieliśmy na wakacje. Wiecie jak to jest, nie ma pracy = wakacje. 😉
Trochę to mało finansowo odpowiedzialne, ale z drugiej strony, gdy jest praca, nie ma czasu na prywatne podróże.😉
Sri Lanka okazała się strzałem w dziesiątkę.

kwiecień

W kwietniu byłam w pracy. W Bazylei.

Do firmy przyszedł nowy samolot. Niestety, ja na nim nie latam.

Cały dyżur spędziłam czekając w hotelu.

Odwiedziłam kolejne muzeum.
maj

I kolejne bazylejskie muzeum - bardzo ciekawe.
W maju nawet trochę polatałam.

czerwiec

Szósty miesiąc roku i znowu samolot zepsuty. Niestety, dość często ma on problemy techniczne.

Ale odwiedziłam swój kraj 98! Madagaskar!

A w Warszawie byłam na wystawie.

lipiec

W lipcu to się działo! W końcu porządnie polatałam zawodowo. I to dokąd!

W Kanadzie byłam kilka razy, ale nigdy tutaj.

sierpień

Się latało. 

Ale byłam też w kolejnym muzeum w Warszawie.

I wspinałam się po ferratach na Słowacji.

I jeszcze spędziłam kilka przepięknych dni nad polskim morzem.

Jednym słowem: się działo! Oby więcej takich miesięcy w 2025 roku!

wrzesień

Tak jak w sierpniu polatałam, tak i we wrześniu miałam sporo ciekawych wylotów!
Po raz drugi poleciałam za Atlantyk. Tym razem do Nashville.

W Stanach odwiedziłam dwa muzea muzyki country.

październik 

Miesiąc zaczął się od wyjazdu do Toledo i Madrytu. Był to wyjazd dwa w jednym. Szkolenie i zwiedzanie.

Toledo to piękne miasto.

listopada 

To pięć dni na dyżurze w Bazylei.

I wyprawa nad Mekong, a konkretnie do Laosu.
I jeszcze dwa dni mieliśmy w Bangkoku. Fajnie, dawno nie byłam w Azji.😊

grudzień

Będąc na wakacjach w Laosie wysłałam kilka CV i co? I nic.😔
W grudniu nie poleciałam nigdzie.
Przed Świętami byłam na pięknym balecie - Damie Kameliowej w Teatrze Narodowym.

Sylwestra spędziłam w Bacówce na Rycerzowej w Beskidzie Żywieckim.
Do tej pory nocowałam tylko w schroniskach poza granicami Polski.
Nigdy też nie byłam w takim miejscu na zabawie. I nigdy nie chodziłam w zimie górskimi szlakami.
 
I jeszcze wielkie wydarzenie - moja piąta książka w końcu ujrzała światło dzienne!
"Hotelowy zawrót głowy" nie jest książką lotniczą. Jest to krótki (nie pytajcie dlaczego, nie tak miało być) poradnik o hotelach.

PODSUMOWUJĄC 2024

Z końcem roku moja mapa świata wygląda tak:
98 państw zaznaczonych, wiele jeszcze do odwiedzenia.

Jaki był ten rok? Pod względem wyjazdów prywatnych bardzo dobry. Do tego odwiedziłam kilka bardzo ciekawych muzeów, widziałam kilka dobrych wystaw, przeczytałam 72 książki!!!!
Zdrowie też dopisywało. Średnio ćwiczyłam trzy razy w tygodniu na zorganizowanych zajęciach lub sama w siłowni.
Niestety, po raz kolejny freelancing przysporzył mi sporo stresów. Afirmacje, medytacje i joga na porządku dziennym trochę łagodziły skutki uboczne wiecznego zamartwiania się o pracę.

Co z planami na 2025?
Chcę znaleźć więcej zleceniodawców i więcej latać zawodowo.
W planach jest też jedna duża wyprawa prywatna.
Mam nadzieję utrzymać kondycję fizyczną i nadal pracować nad znajomością języków obcych.
No i napisać ebooka dla cabin crew. 😉
A co z tego wyjdzie? Zobaczymy. Trzymajcie kciuki!

niedziela, 5 stycznia 2025

Dwa dni w Bangkoku

Poniżej znajdziecie ostatni wpis z mojej azjatyckiej listopadowej wyprawy.😁

 Dzisiaj mam dla Was sporo zdjęć z dwóch dni w stolicy Tajlandii. 

Tanio możecie zjeść na ulicznych targach. Mango Sticky Rice to 60 bathów, naleśnik z kurczakiem kosztował 50. Owoc pokrojony do woreczka 20 (do mango dodają ostrą przyprawę w osobnym woreczku).
Tylko wszędzie ten plastik....😬

Poruszać możecie się taksówkami na licznik lub tuk- tukami na dogadanie się. Nam za każdym razem taniej wychodziła taksówka, to tuk -tuk polecam jako atrakcję turystyczną. Są jeszcze skutery taksówki, ale myśmy z nich nie korzystali.
Do dyspozycji macie jeszcze metro i kolejkę Sky Line. No i oczywiście Wasze nogi.

Tradycja zderza się z nowoczesnością. Bieda z luksusem.

W końcówce listopada wiele centrów handlowych miało świąteczne dekoracje.
Dekoracje są ogromne i w różnym stylu. 

Pierwszego dnia wieczorem mój partner poszedł na tajski masaż - 350 bathów. A ja na pedicure - 1000 bathów. Można znaleźć miejsca droższe i tańsze. Trzeba szukać. Pamiętajcie tylko, że część salonów może świadczyć dodatkowe usługi.

Śniadanie u nas w hotelu kosztowało 500 bathów plus podatek. Nie wiem, czemu od razu nie jest on podawany w cenie. To tak, jak w Stanach; nigdy nie wiesz, ile zapłacisz. 😳

Śniadanie na targu wyszło nam po 180 bathów wraz z kawą. Tutaj podatek jest już zawarty w cenie. 😉
Jeżeli chcecie jeść bardziej europejsko, to jest sporo Starbucksów i innych takich miejsc. Wyjdzie jednak drożej niż ryż na pierwszy posiłek dnia. 
Tak pociągnięte kable zobaczycie również w Wietnamie. W przypadku awarii, nie szuka się wadliwego, tylko dokłada nowy.
Na pobyt w Bangkoku wyskrobałam ostatnie punkty Marriotta. 😪
Mogliśmy się nacieszyć luksusem i ... basenem.
(Dobre to były czasy, gdy sypiało się w pracy w takich hotelach...)


Po dwóch tygodniach przemieszczania się z plecakiem i spania w tanich hostelach, należał nam się wypoczynek.


W ramach eksperymentu udaliśmy się na wyjątkowy street food. To miejsce miało wyróżnienie Michelin (takich punktów jest kilka). Nasze - Restauracja Tang Sui Heng - nas nie powaliła na kolana.

A na koniec udaliśmy się na ostatnie zakupy na Khosan Road. Jeżeli nie lubicie tłumów i głośnej muzyki, to omijajcie to miejsce. Znowu rozczarowanie...

I jeszcze można zjeść krokodyla.
Bangkok zwiedzałam kilka razy.
Mam wrażenie, że tym razem - po latach mnie rozczarował.

środa, 1 stycznia 2025

Dom Jima Thompsona w Bangkoku

 Po wspaniałych dwóch tygodniach w Laosie mieliśmy dwa dni w Bangkoku przed powrotem do domu.

Przyjechaliśmy z Laosu do Tajlandii wcześnie rano autobusem, mieliśmy przed sobą cały dzień. Muszę przyznać, że byliśmy zmęczeni i postanowiliśmy na spokojnie powłóczyć się po mieście. 

Naszym jedynym planem na ten dzień były odwiedziny w Domu i Muzeum Jima Thompsona. (Poleconym przez koleżankę.)

Pałace, świątynie i pływające bazary widzieliśmy już lata temu. Nie chcieliśmy ich ponownie zwiedzać (sporo świątyń widzieliśmy też w Laosie).

Wstęp do samego ogrodu kosztuje 100 bathów, do muzeum 200. Można je zwiedzać tylko z przewodnikiem. Grup jest dużo, cały czas ruszają nowe (widziałam, że jest j. angielski, francuski i mandaryński).

Ogród do oaza spokoju w centrum ruchliwego miasta.

Są karpie i żółwie.
 Historię tego niezwykłego człowieka możecie przeczytać poniżej. Do tej pory nie rozwiązano zagadki jego zniknięcia.

Te same informacje przekazuje przewodniczka. Dodatkowo pokazuje jego zbiory sztuki i dom, w którym mieszkał. Przed wejściem do domu zdejmuje się buty i zostawia torebki w szafce.
Dom to cztery budynki w tradycyjnym tajskim stylu. Właściciel je unowocześnił i założył między innymi kanalizację. (Ale łazienki ze względu na prywatność nie pokazują. 🤔)

Jim Thompson wznowił w Tajlandii tradycyjną produkcję jedwabiu. Był nazywamy Królem Jedwabiu. 
Stał się sławny po tym, jak jego projekty wykorzystano w musicalu "Król i ja".

Dom jest pełen zabytków i sztuki. Jak dla mnie, oprowadzanie jest zbyt pobieżne, ale pewnie dłuższe znudziłoby sporo osób. 

Zwiedzanie trwa około 45 minut. Na koniec jest wystawa zdjęć, artykułów i kilka filmików i Thompsonie, i o produkcji jedwabiu.
A przed wyjściem przechodzi się przez sklep. Jak macie jakieś dodatkowe fundusze, to bardzo polecam wizytę tam. Rzeczy są przepiękne, ale drogie. 

Albo sobie posiedźcie jeszcze chwilę w tym spokojnym ogrodzie. To dobra przerwa przed powrotem na ruchliwego ulice stolicy Tajlandii.
W kolejnym wpisie pokażę Wam inne oblicze miasta.