niedziela, 15 grudnia 2024

Pakse i "small loop"

 Potrzebowaliśmy dwóch lotów wewnątrz kraju, aby tu dotrzeć. Inna opcja to jazda autobusem z przesiadką przez czternaście godzin. 🫣

Po co jedzie się do Pakse? Wszyscy, którzy tu przybywają ruszają dalej w drogę. Większość na motorach, kilka osób samochodami. 

W samym mieście nie ma co zwiedzać, jest ono bazą wypadową do "small loop" lub "big loop". 

Internet zachwala spotkania informacyjne u Ms Noy. Odbywają się codziennie o 18. Prowadzi je Yves (Belg i mąż). Jeśli chcecie u nich zarezerwować skuter, warto to zrobić z wyprzedzeniem. Myśmy wbili tam bez rezerwacji i powiedziano nam, że może nie będzie skutera dla nas. (Później się znalazł, ale w
międzyczasie znaleźliśmy gdzieś indziej.)
Na tym spotkaniu warto być. Dostaje się mapę, przydatne informacje i poznaje ludzi. Wasze szlaki znowu się skrzyżują. Wszyscy jadą tą samą trasą.

Kilka szybkich uwag:
Przy wynajmie skuterów wszystkie miejsca proszą o zostawienie paszportu. Litr paliwa kosztuje 25000kip (trochę ponad 1$). Odbieracie z prawie pustym bakiem i tak zwracacie. Jeśli Wam zostanie więcej, to nikt nie zwróci za nadwyżkę.
Jest dużo stacji benzynowych i dużo mechaników po drodze.
Na światłach nie stawajcie po prawej stronie, oni mają automatyczną zieloną strzałkę - stojąc tam blokujecie ruch i możecie zarobić mandat.

Zacznijmy od początku. Wyjechaliśmy o 9 rano po śniadaniu. Duże plecaki zostawiliśmy w hotelu, gdzie wynajęliśmy skuter i gdzie planowaliśmy spać po powrocie. Możecie zostawić je też w miejscu, gdzie wynajmujecie skuter. Musicie mieć mały plecak ze sobą z podstawowymi rzeczami. 

Po drodze (całkiem dobrej, tutaj można jechać dużo szybciej niż w Vang Vieng) zatrzymaliśmy się na cmentarzu i w opuszczonej świątyni.

Naszym pierwszym przystankiem była plantacja kawy Mr Vieng. O 11:30 jest tam oprowadzanie. Kosztuje 80 000kip od osoby. 

Mr Vieng we własnej osobie opowiada o historii upraw w Laosie, pokazuje co sam sadzi. Wyjaśnia proces palenia kawy. A później pokazuje jeszcze inne drzewa owocowe i rośliny. Daje też do skosztowania czerwone mrówki - martwe, bo żywe gryzą w język. 😕W smaku jak cytryna.
Dla chętnych, na koniec próbowanie domowej whiskey (do której wkłada węże) i palenie tradycyjnej fajki.
Ogólnie południe Laosu nie jest turystyczne. Jeśli przeszkadza Wam bieda, bród i to, w jaki sposób traktuje się zwierzęta (niezbyt dobrze), to nie polecam wyprawy w te rejony.

Oprowadzanie po plantacji trwa ok półtorej - do dwóch godzin. Zakupcie sobie też tutaj kawę.

O dziwo, mają tutaj bardzo dobrą drogę. W wioskach limit to 50km, odcinkami 30km.

W mijanych wioskach dzieci machają do skuterów. Mieliśmy w plecaku cukierki i długopisy, ale w dwóch miejscach proszono turystów, aby nie dawać nic dzieciom. Nie chcą ich uczyć, że turysta = prezent.
Oddaliśmy w guesthouse gospodyni, aby ta rozdała według własnego uznania.


Tradycyjna zabudowa wioski, to drewniane domy na palach (pora deszczowa daje się we znaki, a w lecie jest zacienione miejsce z przewiewem). Obecnie często dół się muruje lub stawia nowe, bardziej europejskie budynki.
Laos jest biedny. W dużych miastach nie jest to tak widoczne. Tutaj na południu jest gorzej.
Drugim przystankiem tego dnia były wodospady Tad Lo. Możecie się tu zatrzymać na nocleg, jeżeli robicie objazd na trzy dni. 
Można tutaj pływać, ale należy być bardziej ubranym, niż rozebranym- dotyczy to kobiet. 😊

Obeszliśmy sobie teren. Porobiliśmy zdjęcia i dalej w drogę.

Jeśli spojrzycie na prawy górny róg mapy, to zauważycie "Please NO parking of you do NOT pay". Podobno przy wodospadach kradną skutery. Na spotkaniu powiedziano nam, żeby podjechać do guesthouse'u i poprosić o parking. Jeżeli nie planujecie tu noclegu, to możecie odwdzięczyć się kupując coś do picia lub jedzenia. 

Myśmy zaplanowali sobie "small loop" na dwa dni. To jest wystarczająco dużo czasu, jeśli nie będziecie się kąpać w każdym wodospadzie. 😉

Nasz nocleg wypadł w wiosce ludu Katu. Nie jest to miejsce dla każdego. Za wjazd do nich płaci się 10000kip od osoby. Na miejscu są dwa miejsca noclegowe. Bardziej znane - Captain Hook, może być pełne, jeśli zjawicie się późno. Podobno można zarezerwować u nich spanie przez FB lub WhatsApp. Myśmy nie rezerwowali i dostaliśmy jeden z ostatnich pokoi. Oprócz tego jest jeszcze jedno miejsce do spania, zaraz przy wjeździe do wioski (nazwy nie pamiętam).

Nasza sypialnia. Toaleta na zewnątrz- spłukiwana wiaderkiem, to dość popularna metoda tutaj. W całym kraju nie należy wrzucać papieru do sedesu. Wszystko ląduje w koszu obok.
Prysznic niby był jeden, ale to był kranik w ścianie. Niby miał działać wieczorem, ale chyba to nie do końca było prawdą. Polecam mokre chusteczki mieć na tej wyprawie i własny papier toaletowy (bo wiele restauracji go nie ma).
Część toalet jest w stylu tureckim.

Nocleg kosztował 200 000kip od osoby. Oprowadzanie przez rozgadanego Hooka dodatkowe 50 000.  W czasie kilku godzin (to zależy od ilości pytań) dowiecie się o ich kulturze, zwyczajach i poznacie (i spróbujecie) wiele leczniczych roślin. A ostatnią godzinę spędzicie ucząc się o kawie. Myśmy z tej części zrezygnowali, żeby zamknąć pętlę w dwa dni.

W cenie noclegu macie kolację, którą przygotowujecie razem z rodziną i śniadanie. 👍 Wieczorem popróbujecie domowej whiskey i możecie zapalić. Zapalić różne rzeczy. W Laosie teoretycznie narkotyki są nielegalne, dotyczy to też haszyszu. Teoretycznie.

 Co do samego noclegu to: mieszkacie u kogoś w domu. Jesteście cały czas przez nich otoczeni. Dzieci biegają za Wami, chcą, żeby uczyć je angielskiego i z nimi grać w piłkę. Jeśli szukacie prywatności, to nie jest to miejsce dla Was.

W wiosce jest masa dzieci. Rodziny są bardzo liczne i zakładane bardzo wcześnie (średni wiek to 13-14 lat!). Wyznaniowo lud Katu to animiści. Panie proszone są o skromny ubiór, a pary nie powinny okazywać sobie uczuć. 


Otaczają Was dzieci i zwierzęta. Mają tam wszystko woły wodne, świnie, kury, psy i koty, i to wszystko (no prawie) biega po domu. Nie do końca wszyscy są otoczeni troską według naszych standardów. 

Oprowadzanie skończyło się o 13 (bez kawowej pogadanki). Zaraz po, ruszyliśmy w mini mini objazd. Jest to dodatkowa pętelka, która zajmie Wam godzinę. Widoki są piękne, a droga pnie się w górę i opada w dół. Robi się też zimno! Weźcie polary lub kurtki ze sobą!

I te trawy.😍

Na duży objazd potrzebujecie minimum trzy dni. Mały to 200km, duży 300km. Drogi w dużej pętli są gorsze. Nie pojedziecie szybciej.

Garkuchnie po drodze mają 2-3 dania. Tutaj oferowano zupę, do wyboru był rodzaj makaronu. Zieleninę i napój dają gratis. Przyprawy i sztućce są na stole. Koszt osiem złotych.
Możecie zjeść albo nie. Restauracji w stylu europejskim (tak jak w Luang Prabang) tutaj nie ma.
Tego dnia mieliśmy do obejrzenia wodospady. Są cztery: najpiękniejszy, najwyższy, w jednym można pływać i jeszcze jeden.

Tad Yuang warty jest biletu wstępu i opłaty za parking. Koszt 70 000kip za dwie osoby na jednym skuterze. Kąpać się nie można.

Tad Fan jest najwyższy. Wstęp tutaj jest jeszcze droższy. Nie można do niego podejść, tylko na niego spojrzeć z punktu widokowego. Można natomiast za 35 $skorzystać z tyrolki. 

Tad Fan jest ładny, ale jakbym miała wybierać jeden, to polecam Tad Yuang. Pozostałe dwa odpuściliśmy, bo kończył się nam czas. No i na Islandii naoglądaliśmy się wodospadów. 😁

Ostatnie kilometry i wyścig z czasem.

Do Pakse wróciliśmy chwilę po zachodzie słońca. Problem z prowadzeniem tutaj po zmroku jest taki, że część pojazdów na drodze nie ma świateł! Bo po co komu? Tylko główna ulica w mieście jest oświetlona. Na trasę wychodzą krowy, psy się wylegują na ciepłym asfalcie, poboczem chodzą ludzie. Dla własnego bezpieczeństwa warto wrócić wcześniej i jeszcze za dnia znaleźć się w hostelu.

W samym mieście, jak już wspomniałam, nie ma nic ciekawego. Po krótkiej nocy udaliśmy się dalej. I o tym przeczytacie za trzy dni.

2 komentarze: