środa, 27 lutego 2019

Najtrudniejszy lot w życiu

Zawsze gdy mówię, że jestem stewardessą pada pytanie o trudne sytuacje na pokładzie. A często wręcz ludzie się pytają o sytuacje awaryjne. Teraz odpukam w stół i powiem, że nie miałam nigdy ewakuacji i mam nadzieję, że tak już zostanie. Drobne problemy techniczne się zdarzały i pewnie zdarzać się będą. Największy jak do tej pory (tutaj znowu odpukuję w stół), to był pożar silnika. O tym piszę w swojej pierwszej książce. W mojej trzeciej możecie natomiast przeczytać o locie z trumną.
Jednak dopiero w tym roku, po 14 latach w powietrzu, miałam najtrudniejszy lot w życiu.
Przed lotem zostałam poproszona o zorganizowanie specjalnego jedzenia, miało ono być przeznaczone dla chorej pasażerki. Nic ostrego, nic twardego, mus jabłkowy i wodniste lody. Przed startem i przed przybyciem głównych pasażerów, na pokład wszedł lekarz i pielęgniarka, którzy mieli nam towarzyszyć. Poproszono nas wszystkich do kabiny, gdzie zapoznaliśmy się z sytuacją:
"Pacjentka umiera, jeżeli umrze w czasie lotu, nie chce być ratowana. Nie lądujemy. Lecimy dalej aż na lotnisko docelowe."
Przepisy przewozu ciała są inne od przepisów przewozu żywych pasażerów. Nie wiedziałam, jak piloci będą rozwiązywać ten problem, ale jedno Wam powiem: modliliśmy się przez następne kilkanaście godzin, żeby nie umarła.
Pacjentce towarzyszyła cała rodzina, kobieta była przytomna, nawet coś zjadła w czasie lotu. Jednakże dziura w głowie, plucie krwią, podłączona kroplówka i inne medyczne worki nie pozostawiały złudzeń.
Załadunek i wyładunek osoby, która nie chodzi o własnych siłach, po wąskich i stromych schodach biznesowego jeta do łatwych też nie należy. Ani nosze, ani wózek inwalidzki nie mieści się w drzwiach takiego samolotu. Pasażerkę do i z czekającego ambulansu wnosili ratownicy medyczni na plecach.
Odetchnęliśmy wszyscy głęboko, dopiero gdy wszyscy bezpiecznie opuścili pokład na lotnisku docelowym.

foto: internet

piątek, 22 lutego 2019

"Wielkie loty w dziejach świata"

Dziś wracam do Was z kolejną książką o tematyce awiacji.

"Wielkie loty w dziejach świata" - wydawnictwo Bellona, ja swój egzemplarz znalazłam w lokalnej bibliotece.
Autor John Frayn Turner od wielu lat zajmuje się lotnictwem, szczególnie skupia się na udziale samolotów w II Wojnie Światowej. Tutaj dla odmiany mamy opisane najważniejsze loty w historii: zaczynając od pierwszego lotu braci Wright, a kończąc na dramacie z 11 września 2001 roku.
Tak przedstawiają się poszczególne rozdziały:




Książkę się dobrze czyta, rozdziały są krótkie - ok 5 stron. Miejscami dla mnie trochę za dużo technicznych szczegółów poszczególnych modeli samolotów, wolałabym mieć w tym miejscu więcej informacji o epoce, sytuacji politycznej, życiu prywatnym podniebnych pionierów, ale autor zdecydowanie nie przynudza.

z rozdziału o klęsce zeppelinów
Albert Ball i jego spotkanie.
Jeżeli interesujecie się historią lotnictwa, to zdecydowanie polecam tą lekturę!

poniedziałek, 18 lutego 2019

Jackie Brown

Jakie znacie filmy o stewardessach? Lub ze stewardessami? Dobra, wiem - "Szkoła stewardess", a może coś jeszcze polecacie?
Kilka dni temu obejrzałam po raz pierwszy "Jackie Brown". Główną postacią jest właśnie stewardessa, ale film nie jest o jej pracy w chmurach... Zresztą czego się spodziewać po takim reżyserze, jakim jest Quentin Tarantino?

Cały film możecie obejrzeć na cda.


środa, 13 lutego 2019

El Al

Jeżeli spojrzycie na ten post, to zobaczycie, że kiedyś już byłam w Tel Avivie. Dla odmiany musiałam wtedy odpowiedzieć na sporo pytań przed wylotem z kraju. No i nie leciałam izraelskimi liniami lotniczymi, tylko polskimi.
Tym razem leciałam do Izraela El Al'em. Jeżeli wybieracie się na wycieczkę, czy wakacje w te strony, to przygotujcie się na długą odprawę. Zawsze staram się być przed lotem na godzinę i czterdzieści pięć minut - już na miejscu w terminalu. Całe szczęście, że tym razem byłam wcześniej.....
Jeżeli nie wiecie, gdzie odbywa się odprawa na lot do Izraela, to poszukajcie uzbrojonych po zęby pracowników ochrony granicznej. Na ten lot nie odprawicie się też online, ani w automatach w terminalu. Musicie odstać swoje i odpowiedzieć na serię pytań. Mnie trzymano trzydzieści minut i przeszłam przez trzy osoby. Następnie wywrócono mi wszystko w torbie do góry nogami, a to było jeszcze przed tradycyjną kontrolą bezpieczeństwa. W Warszawie maglowano mnie dłużej niż w Izraelu, ale czytałam, że może być na odwrót. Mogą Was puścić w Polsce bez problemu, a później przetrzymać przy wlocie do kraju. Doświadczenie mało sympatyczne. Pytania dotyczą tego dlaczego lecę sama, bez bagażu (leciałam na jeden dzień, tylko z podręcznym), kogo znam na miejscu, dlaczego byłam w Malezji (służbowo), czy znam Arabów w Polsce itp. Tłumaczenie, że jestem stewardessą mało uspokoiło sytuację. W zagłębienia o freelancing'u nawet się nie wdawałam. Musiałam pokazać paszport, ID, mundur i telefon ze służbowymi mailami 🙈

Wróćmy jednak do tematu samych linii lotniczych.

El Al znaczy "do nieba" lub "do góry"
Co ciekawe, na pokładzie dostaniecie tylko koszerne jedzenie. A linie nie obsługują lotów w żydowskie święta religijne, w tym w Szabat-  czyli od zachodu słońca w piątek do soboty wieczór.

Serwis na pokładzie - woda i gorąca kanapka. Byłą wersja wegetariańska i z kurczakiem. Dobra.
Nie wiem, jak wygląda sprawa z kawą, bo wypiłam dwie na lotnisku. Widziałam, że część pasażerów przynosi sobie z pokładowej kuchni, czyli galley'a.
Miejsca są numerowane, samolot w miarę czysty, załoga na moim locie chyba miała ciężki dzień, bo mało przyjazna była...

Duży plus lotu: wyświetlają film. Na małych telewizorkach (zbiorczych). Obejrzałam"Instant Family". Przynajmniej czas leci szybciej.
Co mi się najbardziej podobało? Ich safety demo, do którego zatrudnili iluzjonistę.

Z Warszawy lata B737 nie Dreamliner, ale koncept filmiku jest taki sam.

Ogólnie jestem zadowolona z przebiegu lotu, a po wylądowaniu nikt mi nie zadawał już tylu pytań.


sobota, 9 lutego 2019

Mauritius cz. III

" Wyspa została odkryta przez Portugalczyków w 1505 roku. Skolonizowana została przez Holendrów w 1638 i nazwana imieniem księcia Maurycego Orańskiego. Francuzi opanowali wyspę w XVIII wieku, zmieniając nazwę na Île de France. Nazwa Mauritius została przywrócona w 1810 roku, gdy Brytyjczycy przejęli wyspę. Anglicy znieśli niewolnictwo i zaczęli sprowadzać robotników z Indii.
Mauritius uzyskał niezależność w 1968 roku."  Wikipedia
Co mnie zastanawia, to fakt, że wiele osób tutaj mówi po francusku, a nie jest w stanie się porozumieć po angielsku. 😳 Ponieważ uczę się tego języka, to było mi to na rękę. Większość osób to miks Hindusów i rdzennych mieszkańców.
Na potępienie zasługuje stosunek miejscowej ludności do zwierząt. Po ulicach pałęta się masa bezdomnych wychudzonych psów i kotów. Zwierzaki są nieufne, widać, że się boją ludzi. Nie boją się natomiast samochodów i trzeba je omijać szerokim łukiem.

Dziś jednak zabieram Was do stolicy kraju - Port Louis.

Zaparkowaliśmy w starym młynie / spichlerzu. Jest to największy betonowy budynek na wyspie. Koszt 25 rupii za godzinę.
Główną atrakcją miasta jest port i nabrzeże. Jak widać, tego dnia mocno wiało.
Obowiązkowy punkt programu wszystkich turystów to Grand Bazar. Można tu kupić owoce, warzywa, przyprawy i masę pamiątek i ubrań. Koniecznie trzeba się targować. Co warto kupić? Przyprawy, herbatę, cukier (czarny?), kawę w Chamarel i owoce.



Reszta miasta nie przedstawia się ciekawie. Jeżeli macie ograniczony czas, to możecie sobie darować stolicę kraju.
My prosto stamtąd udaliśmy się do jednej z najbardziej znanych nadmorskich kurortów wyspy - Flic en Flac. Spędziliśmy resztę dnia na plaży zajadając się lokalnymi specjałami zakupionymi z food trucków.




poniedziałek, 4 lutego 2019

Mauritius cz. II

Trzeciego dnia pobytu wróciliśmy do żółwi. Wstęp do La Vanilla Nature Park to koszt 500 rupii. Myśleliśmy, że jest to bardziej rezerwat przyrody, a okazało się to miejsce rodzajem zoo. Na dodatek trudno je znaleźć, bo ostatni drogowskaz jest umieszczony za skrętem w lewo; a wszystkie drogi w okolicy są jednokierunkowe

Park słynie z ogromnych żółwi, które można dotykać i karmić. Najstarszy ma 110 lat. Co ciekawe na Mauritiusie kolonizatorzy wybili wszystkie te gady, tak jak uczynili z ptakiem Dodo. Park odtwarza populację bazując na osobnikach sprowadzonych z Seszeli.
Co 30 min odbywa się oprowadzanie (wliczone w cenę), warto przejść trasę z przewodnikiem. Dzięki niemu udało nam się nakarmić lemury i pogłaskać nietoperze po kudłatych brzuszkach.

Lemury jedzą kwiatki, które spadają z pobliskiego drzewa. Nam jadły z ręki.
Lokalne nietoperze żywią się owocami.
Po skończonym oprowadzaniu, można wrócić do zwiedzania indywidualnego. Jedną z atrakcji jest część pokazująca las deszczowy. Jeżeli nie będziecie mieć okazji znaleźć się w prawdziwym (tutaj), to w tej części parku poczujecie jego atmosferę.

I nie zapomnijcie nakarmić te giganty. Żółw może ugryźć, nie wkładajcie mu ręki do paszczy.
Warto też zobaczyć największy zbiór na świecie martwych owadów. A tutaj niespodzianka!

Znaczki z motylami z Polski. Wiecie, że najdroższy znaczek pochodzi z Mauritiusa?
Po La Vanilla Nature Park przejechaliśmy południowym wybrzeżem w poszukiwaniu pięknych plaż i czegoś do jedzenia. Lokalna kuchnia zbliżona jest do indyjskiej. Dużo smażonych potraw, różnorodne curry, ryż, placki. Panie sprzedające zawsze pytają, czy chcemy "pimente", czyli na ostro. Uwaga: tutaj ostro, znaczy ostro. 😱

Zupa i smażony kurczak zjedzony na ulicy = 55 rupii, czyli 5,50 zł. Cola wypita na wszelki wypadek.
A plaże i woda na Mauritiusie są niesamowite, zresztą z tego słynie ta wyspa. Mam nadzieję, że trafią Wam się słoneczne dni.

Plaża Le Bouchon
A woda przeźroczysta.