Stewardessą jestem od wielu lat i jestem do niektórych
niedogodności przyzwyczajona, ale nie jestem w stanie pogodzić się z utratą
swoich rzeczy.
Pierwszy raz rozstałam się ze swoją walizką na dłużej podczas
przeprowadzki do Arabowa. Została ona dostarczona bodajże na drugi dzień. W
sumie on, bo w tamtym czasie podróżowałam jeszcze z ogromnym żółto-czarnym
plecakiem. Zguba jak się okazało spędziła samotną noc we Frankfurcie.
Drugi raz moja walizka została na noc w Kijowie, kiedy
przesiadałam się tam z opóźnionego samolotu z Moskwy na samolot do Warszawy. Bagaż
odnalazł się na drugi dzień. (Utrata dobytku w drodze do domu jest dużo mniej
bolesna, niż w czasie podróży w drugą stronę.)
Kolejny spóźniony samolot, tym razem w Berlinie sprawił, że
ja zdążyłam przebiec całe lotnisko, ale mój bagaż już nie został przerzucony z
Malagi do Warszawy.
No i ostatnie zdarzenie (a znając życie i moją pracę, pewnie
będzie ich więcej).
Rozumiem przypadek drugi i trzeci – krótki tranzyt. Ale dwie
godziny planowanego tranzytu w Amsterdamie, dodatkowa godzina spowodowana
zamianą samolotu i co? I mój bagaż zostaje w Europie. Na domiar złego, ja nie
mogę na niego czekać w Singapurze, tylko wylatuję do Dżakarty, gdzie spędzam
pół nocy na telefonie próbując odzyskać swoją należność przed kolejnym lotem.
Miałam szczęście, że
lot do Dżakarty był na pusto, a dopiero kolejny z pasażerami, bo mój mundur i
większość kosmetyków była w zagubionym bagażu. Walizka odzyskana przed północą
- dzięki czemu dziś mogę się cieszyć ładną pogodą nad basenem w bikini w
Pattaya w Tajlandii.