niedziela, 22 grudnia 2024

Wesołych Świąt '24


 Z okazji zbliżających się Świąt Bożego Narodzenia, życzę Wam dużo wolnego czasu spędzonego z rodziną i znajomymi. Oby Was crew screwing nie wydzwonił!!!




P.S. Z przyjemnością informuję, że moja piąta książka jest w sprzedaży.

"Hotelowy Zawrót Głowy " to poradnik i ciekawostki hotelowe. Nie jest to książka lotnicza!

Oferta sprzedaży jest ograniczona czasowo. 
Dostępność po Nowym Roku nie jest potwierdzona przez wydawcę.
Zapraszam do zakupu online np.na Empik.
Czy Tania Książka.


środa, 18 grudnia 2024

4000 Wysp

Laos nie ma dostępu do morza, ale ma 4000 Wysp.  😁Znajdują się one na południu kraju na Mekongu. Rozmawialiśmy z kilkoma osobami i wszyscy bardzo polecali nam Don Det.

Aby się tam dostać z Pakse kupiliśmy bilety u Ms Noy. Rano o 8:30 minivan zabrał nas sprzed biura. W cenie biletu - 150000kip od osoby wliczony jest też prom. Przejazd zajmuje ok 3 godzin.

Promy, a raczej łódki kursują non stop do zachodu słońca. Jeżeli chcecie dostać się na inną wyspę, to możecie przesiąść się tutaj na wybrany kierunek. W sumie trzy wyspy są zamieszkałe. Don Det z Don Khon połączone są dodatkowo mostem.

Pierwszą noc mieliśmy zarezerwowaną przez Booking (zresztą jak wszystkie dotychczas). Radzę wziąć pokój z klimatyzacją, sam wiatrak tutaj się nie sprawdzi. Dodatkowo płaci się za widok. Moim zdaniem, na tym akurat możecie zaoszczędzić. Na zachód słońca usiądziecie sobie w restauracji po zachodniej stronie wyspy i też będziecie mogli go podziwiać.

Zachód słońca jest piękny, ale krótki. Lepiej podziwiać go z łodzi lub kajaku.

Na pierwszy dzień zostaliśmy na Don Det. Nie są to duże wyspy. Od jednego do drugiego końca możecie przejechać na rowerze w 15 minut. Koszt wynajmu jednośladu to 30 000kip / dzień.

W całym Laosie pamiętajcie o zdejmowaniu butów przed wejściem do hoteli, restauracji i oczywiście świątyń!

Drugiego dnia rano po śniadaniu udaliśmy się na wycieczkę rowerową. Zabraliśmy ze sobą mały plecak, a duże zostawiliśmy w hostelu.

Jeżeli zaczniecie jechać na południe najbardziej zewnętrzną drogą, to trasa wiedzie obok kilku prywatnych plaż. Szlak jest piaszczysty, ale ubity. Teoretycznie całą trasę możecie pokonać też pieszo, ale przy takim upale, to nie jest dobre rozwiązanie. Jak nie chcecie pedałować, to weźcie tuk-tuka lub skuter.

Rowery pozostawiacie wszędzie bez zabezpieczenia, pytaliśmy się o zapięcia, ale są one zbędne. Wszystkie są podpisane, a zresztą jedyną metodą wywiezienia ich z wyspy jest załadowanie ich na prom. Przy tej okazji kradzież wyjdzie na jaw.

Po drodze możecie zatrzymać się w kilku świątyniach, na kokosa lub kawę. Wodę też wszędzie kupicie. Nie zapomnijcie o okularach słonecznych, kremie UV i nakryciu głowy. 
Po przejechaniu mostu na Don Khon zaraz po prawej macie niesamowite wodospady - Li Phi. Wstęp kosztuje 30000kip od osoby.

Za dodatkowe 200000kip możecie przejść po zawieszonych mostach. Za 700000kip pojechać tyrolką. Jak miniecie punkt sprzedaży tych atrakcji, to dalej są super miejsca widokowe i plaża.

Jest zakaz pływania (mocny nurt), ale pomoczyć się można.
 Jadąc dalej na południe dotrzecie do kilku plaż, gdzie można pływać. Miniecie też wodospady Mija, ale są one tak zarośnięte, że nic nie widać.

Nocleg mieliśmy zarezerwowany na samym krańcu wyspy. Ponieważ było jeszcze wcześni, to udaliśmy się wpierw do wodospadów na przeciwległym brzegu. 

Tad Khone Pa Soi to najrozleglejszy wodospad w Azji. 

Punkt widokowy jest słaby. Miejscami możecie się tu pomoczyć. Uważajcie na nurt. I raczej potrzebujecie butów do tych kąpieli.

Po dwóch wodospadach dotarliśmy na południowy kraniec wyspy do naszego hotelu. Pomelo Restaurant and Guesthause Fishermen (nie wiem, kto wymyślił im tę nazwę) prowadzone jest przez parę Tajów.
Okolica rozczarowuje, ale wnętrze bungalowu już nie. Jedzenie w restauracji jest PRZEPYSZNE (menu bardzo ograniczone).

Śpi się pod moskitierą, bo inaczej mogą Wam gekony, żaby i nietoperze w nocy spaść na głowę. To jest nocleg w dżungli -  nie dla wszystkich.

Prysznic z duszą, gdzie rano przywitała nas żaba i gekon.

Budynek z zewnątrz - miejsce jest słabo oznaczone, ale Mapsme i ludzie w wiosce wskażą drogę. Jest to bardzo spokojna okolica. Nie ma barów ani restauracji. Dla nas noc była super, ale na dłużej tego miejsca bym nie polecała.

Jeszcze raz to podkreślam, to nie jest miejsce dla każdego. Cena też jest wyższa niż na Don Det. Za nocleg trzeba zapłacić 35$, w tym jest śniadanie.

Takie piękne gekony były w restauracji/lobby.

Rano ruszyliśmy w drogę powrotną. Przejechanie całości zajęło nam ok godziny. Po drodze kilka razy zatrzymywaliśmy się na zdjęcia.

Krowy, pola ryżowe, wieś.
W sumie objechaliśmy obydwie wyspy z każdej strony w ciągu dwóch dni. 

Ostatnie popołudnie i wieczór spędziliśmy leniwie włócząc się po mieście. 
Polecam Wam restaurację Crazy Gecko. Jest drożej, ale przepysznie.
Ceny na Don Det są niższe niż na stałym lądzie, dopłaca się do klimatyzacji i lodówki.
Pranie można zrobić już od 15000kip za kg. 
Sok wypić za 20000kip. Zupa, czy ryż to 30- 40 000 kip.
(Chyba, że pójdziecie do lepszego miejsca, jak np. Crazy Gecko- tam 70 000kip.)

4000 Wysp było ostatnim miejscem w czasie naszej wędrówki po Laosie.
I było to piękne zakończenie tej niesamowitej podróży.

Kolejnego dnia udaliśmy się w drogę powrotną do Bangkoku. Bilety ze wszystkimi przesiadkami kupicie w każdym kiosku na wyspie. 
Koszt 840 000kip od osoby. Przy każdej przesiadce podchodzicie do okienka biletowego i zmieniacie bilet. 

Miał być VIP tajski autobus, przyjechał stary laotański. 🫣
Czas jazdy to 12- 14 godzin. Zależy od przejścia i warunków na drodze. Dostaliśmy koce, wodę, soczki, ciastka i nawet ryż z omletem na ciepło.
Przed granicą zebrano po 5 bathów lub 5000 kip od osoby. W autobusie można też było wymienić gotówkę i kupić kartę sim. 🤣
Granicę przekracza się na nogach, bagaże zostają w autobusie. Przy granicy możecie  kupić sobie więcej jedzenia lub kawę. Jest tam też toaleta. Nasz autobus miał WC na pokładzie, ale nie korzystałam. Siedzenia rozkładały się odrobinę. Ogólnie ciężka i długa noc. A w Bangkoku na dworcu wylądowaliśmy o 4:30 rano (po 11 godzinach drogi).
Oczywiście nasz pokój w hotelu nie było gotowy....

Dalszy ciąg opowieści za 3 dni.😎

niedziela, 15 grudnia 2024

Pakse i "small loop"

 Potrzebowaliśmy dwóch lotów wewnątrz kraju, aby tu dotrzeć. Inna opcja to jazda autobusem z przesiadką przez czternaście godzin. 🫣

Po co jedzie się do Pakse? Wszyscy, którzy tu przybywają ruszają dalej w drogę. Większość na motorach, kilka osób samochodami. 

W samym mieście nie ma co zwiedzać, jest ono bazą wypadową do "small loop" lub "big loop". 

Internet zachwala spotkania informacyjne u Ms Noy. Odbywają się codziennie o 18. Prowadzi je Yves (Belg i mąż). Jeśli chcecie u nich zarezerwować skuter, warto to zrobić z wyprzedzeniem. Myśmy wbili tam bez rezerwacji i powiedziano nam, że może nie będzie skutera dla nas. (Później się znalazł, ale w
międzyczasie znaleźliśmy gdzieś indziej.)
Na tym spotkaniu warto być. Dostaje się mapę, przydatne informacje i poznaje ludzi. Wasze szlaki znowu się skrzyżują. Wszyscy jadą tą samą trasą.

Kilka szybkich uwag:
Przy wynajmie skuterów wszystkie miejsca proszą o zostawienie paszportu. Litr paliwa kosztuje 25000kip (trochę ponad 1$). Odbieracie z prawie pustym bakiem i tak zwracacie. Jeśli Wam zostanie więcej, to nikt nie zwróci za nadwyżkę.
Jest dużo stacji benzynowych i dużo mechaników po drodze.
Na światłach nie stawajcie po prawej stronie, oni mają automatyczną zieloną strzałkę - stojąc tam blokujecie ruch i możecie zarobić mandat.

Zacznijmy od początku. Wyjechaliśmy o 9 rano po śniadaniu. Duże plecaki zostawiliśmy w hotelu, gdzie wynajęliśmy skuter i gdzie planowaliśmy spać po powrocie. Możecie zostawić je też w miejscu, gdzie wynajmujecie skuter. Musicie mieć mały plecak ze sobą z podstawowymi rzeczami. 

Po drodze (całkiem dobrej, tutaj można jechać dużo szybciej niż w Vang Vieng) zatrzymaliśmy się na cmentarzu i w opuszczonej świątyni.

Naszym pierwszym przystankiem była plantacja kawy Mr Vieng. O 11:30 jest tam oprowadzanie. Kosztuje 80 000kip od osoby. 

Mr Vieng we własnej osobie opowiada o historii upraw w Laosie, pokazuje co sam sadzi. Wyjaśnia proces palenia kawy. A później pokazuje jeszcze inne drzewa owocowe i rośliny. Daje też do skosztowania czerwone mrówki - martwe, bo żywe gryzą w język. 😕W smaku jak cytryna.
Dla chętnych, na koniec próbowanie domowej whiskey (do której wkłada węże) i palenie tradycyjnej fajki.
Ogólnie południe Laosu nie jest turystyczne. Jeśli przeszkadza Wam bieda, bród i to, w jaki sposób traktuje się zwierzęta (niezbyt dobrze), to nie polecam wyprawy w te rejony.

Oprowadzanie po plantacji trwa ok półtorej - do dwóch godzin. Zakupcie sobie też tutaj kawę.

O dziwo, mają tutaj bardzo dobrą drogę. W wioskach limit to 50km, odcinkami 30km.

W mijanych wioskach dzieci machają do skuterów. Mieliśmy w plecaku cukierki i długopisy, ale w dwóch miejscach proszono turystów, aby nie dawać nic dzieciom. Nie chcą ich uczyć, że turysta = prezent.
Oddaliśmy w guesthouse gospodyni, aby ta rozdała według własnego uznania.


Tradycyjna zabudowa wioski, to drewniane domy na palach (pora deszczowa daje się we znaki, a w lecie jest zacienione miejsce z przewiewem). Obecnie często dół się muruje lub stawia nowe, bardziej europejskie budynki.
Laos jest biedny. W dużych miastach nie jest to tak widoczne. Tutaj na południu jest gorzej.
Drugim przystankiem tego dnia były wodospady Tad Lo. Możecie się tu zatrzymać na nocleg, jeżeli robicie objazd na trzy dni. 
Można tutaj pływać, ale należy być bardziej ubranym, niż rozebranym- dotyczy to kobiet. 😊

Obeszliśmy sobie teren. Porobiliśmy zdjęcia i dalej w drogę.

Jeśli spojrzycie na prawy górny róg mapy, to zauważycie "Please NO parking of you do NOT pay". Podobno przy wodospadach kradną skutery. Na spotkaniu powiedziano nam, żeby podjechać do guesthouse'u i poprosić o parking. Jeżeli nie planujecie tu noclegu, to możecie odwdzięczyć się kupując coś do picia lub jedzenia. 

Myśmy zaplanowali sobie "small loop" na dwa dni. To jest wystarczająco dużo czasu, jeśli nie będziecie się kąpać w każdym wodospadzie. 😉

Nasz nocleg wypadł w wiosce ludu Katu. Nie jest to miejsce dla każdego. Za wjazd do nich płaci się 10000kip od osoby. Na miejscu są dwa miejsca noclegowe. Bardziej znane - Captain Hook, może być pełne, jeśli zjawicie się późno. Podobno można zarezerwować u nich spanie przez FB lub WhatsApp. Myśmy nie rezerwowali i dostaliśmy jeden z ostatnich pokoi. Oprócz tego jest jeszcze jedno miejsce do spania, zaraz przy wjeździe do wioski (nazwy nie pamiętam).

Nasza sypialnia. Toaleta na zewnątrz- spłukiwana wiaderkiem, to dość popularna metoda tutaj. W całym kraju nie należy wrzucać papieru do sedesu. Wszystko ląduje w koszu obok.
Prysznic niby był jeden, ale to był kranik w ścianie. Niby miał działać wieczorem, ale chyba to nie do końca było prawdą. Polecam mokre chusteczki mieć na tej wyprawie i własny papier toaletowy (bo wiele restauracji go nie ma).
Część toalet jest w stylu tureckim.

Nocleg kosztował 200 000kip od osoby. Oprowadzanie przez rozgadanego Hooka dodatkowe 50 000.  W czasie kilku godzin (to zależy od ilości pytań) dowiecie się o ich kulturze, zwyczajach i poznacie (i spróbujecie) wiele leczniczych roślin. A ostatnią godzinę spędzicie ucząc się o kawie. Myśmy z tej części zrezygnowali, żeby zamknąć pętlę w dwa dni.

W cenie noclegu macie kolację, którą przygotowujecie razem z rodziną i śniadanie. 👍 Wieczorem popróbujecie domowej whiskey i możecie zapalić. Zapalić różne rzeczy. W Laosie teoretycznie narkotyki są nielegalne, dotyczy to też haszyszu. Teoretycznie.

 Co do samego noclegu to: mieszkacie u kogoś w domu. Jesteście cały czas przez nich otoczeni. Dzieci biegają za Wami, chcą, żeby uczyć je angielskiego i z nimi grać w piłkę. Jeśli szukacie prywatności, to nie jest to miejsce dla Was.

W wiosce jest masa dzieci. Rodziny są bardzo liczne i zakładane bardzo wcześnie (średni wiek to 13-14 lat!). Wyznaniowo lud Katu to animiści. Panie proszone są o skromny ubiór, a pary nie powinny okazywać sobie uczuć. 


Otaczają Was dzieci i zwierzęta. Mają tam wszystko woły wodne, świnie, kury, psy i koty, i to wszystko (no prawie) biega po domu. Nie do końca wszyscy są otoczeni troską według naszych standardów. 

Oprowadzanie skończyło się o 13 (bez kawowej pogadanki). Zaraz po, ruszyliśmy w mini mini objazd. Jest to dodatkowa pętelka, która zajmie Wam godzinę. Widoki są piękne, a droga pnie się w górę i opada w dół. Robi się też zimno! Weźcie polary lub kurtki ze sobą!

I te trawy.😍

Na duży objazd potrzebujecie minimum trzy dni. Mały to 200km, duży 300km. Drogi w dużej pętli są gorsze. Nie pojedziecie szybciej.

Garkuchnie po drodze mają 2-3 dania. Tutaj oferowano zupę, do wyboru był rodzaj makaronu. Zieleninę i napój dają gratis. Przyprawy i sztućce są na stole. Koszt osiem złotych.
Możecie zjeść albo nie. Restauracji w stylu europejskim (tak jak w Luang Prabang) tutaj nie ma.
Tego dnia mieliśmy do obejrzenia wodospady. Są cztery: najpiękniejszy, najwyższy, w jednym można pływać i jeszcze jeden.

Tad Yuang warty jest biletu wstępu i opłaty za parking. Koszt 70 000kip za dwie osoby na jednym skuterze. Kąpać się nie można.

Tad Fan jest najwyższy. Wstęp tutaj jest jeszcze droższy. Nie można do niego podejść, tylko na niego spojrzeć z punktu widokowego. Można natomiast za 35 $skorzystać z tyrolki. 

Tad Fan jest ładny, ale jakbym miała wybierać jeden, to polecam Tad Yuang. Pozostałe dwa odpuściliśmy, bo kończył się nam czas. No i na Islandii naoglądaliśmy się wodospadów. 😁

Ostatnie kilometry i wyścig z czasem.

Do Pakse wróciliśmy chwilę po zachodzie słońca. Problem z prowadzeniem tutaj po zmroku jest taki, że część pojazdów na drodze nie ma świateł! Bo po co komu? Tylko główna ulica w mieście jest oświetlona. Na trasę wychodzą krowy, psy się wylegują na ciepłym asfalcie, poboczem chodzą ludzie. Dla własnego bezpieczeństwa warto wrócić wcześniej i jeszcze za dnia znaleźć się w hostelu.

W samym mieście, jak już wspomniałam, nie ma nic ciekawego. Po krótkiej nocy udaliśmy się dalej. I o tym przeczytacie za trzy dni.

środa, 11 grudnia 2024

Lao Airlines

 W czasie listopadowej wyprawy do Azji udało mi się poznać dwie nowe linie lotnicze. Oman Air i narodowego przewoźnika Laosu. 

Lao Airlines powstały w 1976 roku. Mają jedenaście samolotów i obsługują osiemnaście tras, w tym kilka międzynarodowych.

Po trzech dniach na północy kraju przyszedł czas na przelot na południe.
Aby dotrzeć do Pakse musieliśmy wpierw udać się ponownie do stolicy. Lotów bezpośrednich nie ma, a autobus zająłby nam czternaście godzin.

Pierwszy odcinek - 45min pokonaliśmy ATRem. Przy wchodzeniu na pokład dostaje się małą butelkę wody.
Zawsze fotografuję te karty (ale nie zabieram).
Lot był bardzo spokojny i szybko minął. Później mieliśmy trzy godziny na lotnisku w Vientian

Z plecakiem (bo za bagaż chcieli ponad 800pln, a sam bilet kosztował 600pln) i uśmiechem od ucha do ucha. 

Odczekaliśmy swoje i ruszyliśmy tym razem Airbusem 320 dalej do Pakse.

Na godzinnym locie podano takie przekąski - jestem w szoku!
Samolot miał już najlepsze lata za sobą, ale sprawnie zabrał nas na południe.

I mają bardzo ładne mundury. 
Z ciekawostek: mnisi mają pierwszeństwo wejścia na pokład i siadają wszyscy razem z przodu samolotu. (W autobusach jest podobnie.)

Super linie. Polecam.


niedziela, 8 grudnia 2024

Szybki pociąg i Luang Prabang

Do dawnej stolicy Laosu dojechaliśmy super szybkim chińskim pociągiem.

Czysto (oprócz porzuconych skarpetek), szybko, chłodno. Koszt 162 000kip w klasie ekonomicznej. Koniecznie rezerwujcie z wyprzedzeniem, bo z dnia na dzień nie znajdziecie miejsc. Na dworzec trzeba przyjechać również przed czasem - jest kontrola paszportu i bagażu. Mogą Wam pozabierać spreje, nożyczki i inne precjoza.

Z dworca możecie wiząć zbiorczą taksówkę za 40 000 kip od osoby.
Zarezerwowałam nam Phousi Guesthouse 2 nad rzeką, ale tym razem zaliczyłam wpadkę. Pokój okazał się czysty, ale bez okna. 🫣 Cóż, podobno człowiek uczy się na błędach.

Rozpoczęliśmy od obiadu nad Mekongiem, gdzie zobaczyliśmy zachód słońca.

Dalej poszliśmy na spacer. I tak jak wiele lat temu, tak i tym razem to miasto mnie urzekło. Nie jest to jednak typowa, azjatycki miejscowość.

Świątynie i postkolonialne bydynki były pięknie oświetlone.


Jest tu zdecydowanie bardziej europejsko. Ceny też są wyższe.

Jak w każdym laotańskie mieście do tej pory przez nas odwiedzonym, i tutaj znajduje się nocny market. W Luang Prabang miał największe targowisko do tej pory przez nas zwiedzone.

Jest dużo stoisk z ubraniami i rękodziełem (chociaż chyba część pochodzi z Chin), to i tak najwięcej jest jedzenia. Ja jem w takich miejscach, dla mnie to część kultury kraju. Przed wyjazdem zaczęliśmy brać probiotyki, które kontynuowaliśmy przez całą podróż. Mamy też ważne wszystkie szczepienia - dużą ich część odnowiliśmy przed wyjazdem do Nepalu.

Drugi dzień rozpoczęliśmy od zwiedzania głównej świątyni miasta (wstęp 20 000kip).

Dużo posągów Buddy mieli. Przed wejściem do świątyni trzeba zdjąć buty. W Laosie nawet do guesthousów i części restauracji (tych tradycyjnych) zdejmuje się buty. 😅
Tuż obok znajduje się Pałac Królewski. Tutaj trzeba zapłacić 60 000 i być odpowiednio ubranym. Zarówno panie jak i panowie muszą mieć długie spodnie (lub spódnice). Na miejscu można wypożyczyć lokalne spódnice za 10 000 kip. Do tego trzeba zostawić wszelkie torebki w zamykanych szafkach. Pałac zwiedza się na boso. Jest zakaz robienia zdjęć. Moim zdaniem nadal warto się tam udać. Wymaga to trochę cierpliwości i pokory, ale wnętrza są zupełnie inne od tych europejskich.
Koniecznie zwróćcie uwagę na duży portret króla w przedostatniej sali. Namalowany przez rosyjskiego artystę w taki sposób, aby władca obracał się przez prawe ramię spoglądając z góry na zwiedzających, którzy przechodzą z jednej strony pokoju na drugą. Nie wiem, jak zostało to namalowane🤔.

Obok Pałacu znajduje się świątynia, do której możecie zajrzeć.

Po takim spacerze wypożyczyliśmy skuter i w drogę - do wodospadów Kuang Si. Droga zajmuje ok 50min. Na wszystkie wyprawy skuterowe polecam długie spodnie, koszule i pełne buty. Lokalsi się zawsze zakrywają przed słońcem, a turyści odkrywają. Pamiętajcie, że tutaj słońce inaczej operuje. Krem z UV 50 warto mieć pod ręką (te do kupienia na miejscu mogą mieć składnik wybielający).

Wodospady Kuang Si są przepiękne. W kilku z nich można pływać. Dno jest nierówne, warto mieć buty do pływania, ale i bez nich sobie poradzicie. Cena 60 000 obejmuje też transport wewnątrz wioski, park motyli i sanktuarium niedźwiedzi azjatyckich. Nie obejmuje parkingu 5000 za skuter.

Po tak wspaniałym miejscu (serio, jedźcie i to na dłużej) jeszcze rzutem na taśmę poszliśmy do lokalnego teatru.

Za 200 000kip zobaczyliśmy balet, opowieść i dwa tańce. Przy zakupie bilety dostaje się kartkę po angielsku z wyjaśnieniem historii. Całość trwa godzinę i moim zdaniem warto. Gdzie jeszcze zobaczycie laotański teatr?

Trzeci i ostatni dzień w Luang Prabang to przepłynięcie slow boat (bilety możecie kupić na nabrzeżu i tam są najtańsze). Są różne warianty wycieczki. Myśmy wzięli jaskinię Pak Ou Caves i Whiskey Village. 
Przepłynięcie zajmuje ok 4- 5 godzin. Warto mieć dużo wody ze sobą i wybierać miejsce w cieniu. Łódkę pakują na maksa. Dostawiają krzesła w przejściu. Po negocjacjach udało nam się zapłacić 300 000 kip za dwie osoby.

Whiskey to nie Whiskey. Tych ze skorpionem i wężem wwozić nie można. Warto natomiast kupić ręcznie tkane szaliki. Panie robią je na miejscu z bawełny. Przynajmniej widać, że to rękodzieło. Można negocjować ceny. Za dwa zapłaciliśmy 100 000kip.
Wspinaczka do jaskini nie jest trudna, ale wchodzi się w upale - co utrudnia wszystko. Są dwie jaskinie: niższa i wyższa. W sumie znajduje się tam 4000 posągów Buddy.

Wioska nas rozczarowała, ale jaskinie są interesujące. Wstęp kosztuje 30 000kip.
W drogę powrotną łódka płynie z prądem, więc jest szybciej. 

Całkiem wieczorem udaliśmy się na lokalne wzgórze na zachód słońca. Wejście kosztuje 30 000kip i są dzikie tłumy.

Widok natomiast bardzo ładny.

Jeszcze słowo o pieniądzach. Jak już mogliście się doliczyć, byliśmy lokalnymi milionerami. W mieście są bankomaty, ale w sezonie turystycznymi zdarzają się braki gotówki w nich. Jest też kilka kantorów. Można je znaleźć na mapie offline - Mapsme, którą się cały czas posługiwaliśmy. Punkty wymiany są słabo oznaczone i ciężko jest wypatrzeć (chyba, że traficie na bank). 

Za trzy dni zapraszam na wpis o narodowym przewoźniku Laosu. 😁

środa, 4 grudnia 2024

Vang Vieng

 Po dniu spędzonym w Vientian ruszyliśmy dalej - do Mekki laotańskie turystyki - Vang Vieng.

 
Plecak na plecy i minibusem w drogę. Koszt 140 00 kip, czas ok 2 godzin.

Nocleg znaleźliśmy znowu budżetowo. Za dwie noce 21 dolarów, ale tym razem mieliśmy odrobinę lepszy (chociaż nadal turystyczny) standard. Molina Bungelows znajdują się w samym centrum miasta.

Taki standard nam odpowiada. Możecie wynająć też łóżko w pokoju wieloosobowym i wspólną łazienką. My raczej nie decydujemy się na takie rozwiązania. Zależy nam na prywatności i własnym prysznicu. (Chyba, że taka opcja jest niedostępna, jak np. w Nepalu.)
Po zostawieniu bagażu od razu udaliśmy się do biura wynajmu skuterów. Za dzień to koszt 170 000. W niektórych miejscach będziecie musieli zostawić paszport w depozycie. Nam udało się znaleźć taką agencję, w której zgodzili się na pozostawienie dowodu.
Widoki są niesamowite. Drogi w kiepskim stanie, jeden most się praktycznie sypał. Do tego jest duży ruch ciężarówek - trwają budowy. Wzbijają tumany kurzu i nie zwalniają przy wymijaniu skuterów. Ostrożnie też na drogach, które wydają się dobre - tam jest dużo nieoznakowanych dziur i wyrw w asfalcie. 
Wzięliśmy skuter na dwa dni. Pierwszego postanowiliśmy wykąpać się w Błękitnego Lagunie 1 i zwiedzić tamtejszą jaskinię. 

Wejście do Blue Lagoon kosztuje 20 000, w tym jest wejście do jaskini. Aby się tam wspiąć potrzebujecie dobre buty i latarki. Te w telefonie sprawdzają się tak do połowy drogi.

Trochę nas to miejsce rozczarowało. Było pełne Chińczyków, którzy zresztą zalewają ten kraj (a ich komunistyczne partie ze sobą współpracują). Jaskinia natomiast jest godna polecenia.

Po wspinaczce można się ochłodzić. A rybki podrgyzają. Chińscy turyście siedzą na brzegu, dopingują skaczących do wody i jedzą. Sami się nie kąpią.

W drodze powrotnej skręciliśmy na punkt widokowy Nam Xay, żeby zrobić sobie słynne zdjęcie na motorze.
Wstęp kosztuje 20 000 i tutaj potrzebujecie bardzo dobrych butów. Widziałam ludzi wspinających się do jaskini w klapkach, ale tutaj jest to niemożliwe. Dobra wiadomość jest taka, że można je na dole wypożyczyć 😉. Ale ja polecam własne sportowe sandały z mocną podeszwą.

30 minut w górę. Jest gorąco, więc szybciej traci się werwę.


Widok jest warty tego trudu.

Drugi dzień zaczęliśmy od przejażdżki po okolicy. Mieliśmy w planach wodospady, ale okazały się zamknięte.
Wylądowaliśmy nad rzeką, a później pojechaliśmy do Blue Lagoon 4.

Wpierw płaci się 10 000 za przejazd przez most. Wstęp kosztuje kolejne 10 000. Zdecydowanie jest tu spokojniej niż w większej Blue Lagoon 1. I tak, te naturalne kąpieliska są ponumerowane. 😁


A wieczorem polataliśmy. 😍 przelot trwa ok 30min i kosztuje 110 $. W koszu znajduje się 10 osób, dlatego warto rezerwować z wyprzedzeniem (poprzedniego dnia przy naszej rezerwacji okazało się, że na poranny lot nie ma już miejsc). I jest tam bardzo gorąco!
Vang Vieng ma wiele atrakcji. Spokojnie jeszcze znalazły by się inne miejsca do odwiedzenia i inne atrakcje. Jest to też laotańska stolica rozrywki i backpackersów - dużo młodych ludzi się tędy przewija. Jeżeli jesteście zainteresowani imprezami i popalaniem, to jesteście w dobrym miejscu.

Miasto położone jest na rzeką. Możecie popływać takimi łodźami z napędem, kajakami albo zrobić "drunk tubing".


Trzeciego dnia zajrzeliśmy nad rzekę, do świątyni, zjedliśmy mango sticky rice na śniadanie i popiliśmy to avocado shake.

I przyszedł czas pożegnać się z Vang Vieng. Tuk- tukiem udaliśmy się na chiński dworzec kolejowy (60 000 kip) i dalej pociągiem. 

Za tydzień poczytacie o kolejnym etapie naszej podróży.