wtorek, 28 kwietnia 2015

Ta Prohm

-"Musimy odwiedzić świątynie" - padło w samolocie, gdy okazało się, że lecimy do Siem Reap.
-"Ja tam byłam w zeszłym miesiącu i już mi się nie chce" - powiedziałam.
Zazwyczaj jestem gotowa zwiedzać każdą atrakcję nawet i trzy razy, ale na samo wspomnienie tego upału i zmęczenia wspinaczką po schodach chciało mi się płakać. Ponieważ lataliśmy codziennie, postanowiłam relaksować się przy basenie i nic nie robić.
-"No coś ty! Dawaj !" - padło ulubione słowo kapitana zaczerpnięte z rosyjskiego - "ja byłem w grudniu" - dodał.
-"A ja w marcu i było gorąco. A teraz będzie jeszcze gorzej."
Okazało się, że z naszej trójki tylko pierwszy oficer nigdy nie był w Kambodży i nie widział cudów Angkor.
Nie wiem, jak to zrobili, ale w końcu namówili mnie na wyprawę. Z powodu panującego upału zdecydowaliśmy odwiedzić tylko dwie świątynie i to bez przewodnika. Większość czasu spędziliśmy w Ta Prohm - w świątyni znanej z filmu "Tomb Raider".

wejście do świątyni

płaskorzeźby

i niesamowite drzewa

Przypomniałam sobie, że mój aparat robi też czarno-białe zdjęcia i zabawiłam się w artystę.


Nawet jedna świątynia to dużo chodzenia.

Upał dokuczał wszystkim.

Po dwóch godzinach mieliśmy serdecznie dosyć i postanowiliśmy uznać, że widzieliśmy wszystko.
Na do widzenia zdjęcie lwa sprzed świątyni.


sobota, 25 kwietnia 2015

Nocny Bazar w Siem Reap

To były już moje drugie odwiedziny w Siem Reap, a trzecie w Kambodży. Po przylocie i zakwaterowaniu w hotelu postanowiliśmy udać się na Night Market. Tak nam się tam spodobało, że trzykrotnie wracaliśmy wieczorami na spacer, zakupy i posiłek.

Uliczna kuchnia, gdzie można najeść się za 7 $.

oświetlone ruchliwe ulice

Stoiska otwarte są całą noc. Ja upolowałam koszulkę z sową w okularach (4$).

A w takiej uliczce zakupiłam dwie miseczki zrobione z połówek kokosa (5$ za komplet).

Tutaj najbardziej spodobał mi się gekon, choć sprzedawczyni namawiała na zakup paszminy.

Kierowcy tuk-tuków usilnie namawiają klientów na przejażdżkę (3$ w obrębie miasta).

 Na Pub Street drink kosztuje 3$.

Przez trzy dni żywiłam się na Nocny Bazarze, zjadłam nawet naleśnika z bananem i nutellą z moto-kuchni i (odpukać) nic mi nie jest. Kolega zjadł smażone robaki (1$ za woreczek) i też jeszcze się dobrze czuje.
Do tego zrobiłam udane zakupy - trzeba się targować i razem z kapitanem udałam się na masaż stóp.
Siedzimy sobie przy ulicy na krzesłach, podczas gdy dwie młode Kambodżanki ugniatają nam nogi.  Mojej specjalnie nie szło, ale się nie odzywam.
-"Ile masz lat" - zagaduje kapitan dziewczynę.
-"13"
-"Ummm" - wyrwało się nam z gardeł.
Koszt masażu 1$ za 10 minut. Napiwek dla dziewczyn 10$. Nigdy więcej nie pójdę na masaż do kogoś nieletniego.



wtorek, 21 kwietnia 2015

Tonle Sap

Tonle Sap czyli Wielkie Jezioro - największe jezioro w południowo-wschodniej Azji i ważny zbiornik wodny dla Kambodży.


Wynajęliśmy zaprzyjaźnionego tuk-tuka i w drogę przez zakurzone i pełne dziur drogi prowincji. Bilet na łódkę kosztuje 20$.

Po rampie zeszliśmy do jednej z wielu niebieskich łodzi.

Na łodzi byliśmy we trójkę plus kapitan łodzi/mechanik/przewodnik/nurek/opowiadacz niesamowitych historii (jednym słowem człowiek -orkiestra). Wyprawa zajęła nam jakieś trzy godziny, z czego pierwsze 20 minut nasz Kambodżanin wyplątywał naszą łódkę z plątaniny takich samych statków.

Cała wstecz!

bezpieczeństwo na pokładzie
Moi panowie nalegali, żebym pokazała im jak używać kamizelek ratunkowych (Bardzo śmieszne panowie! Bardzo śmieszne!), ale kapitan okrętu powiedział, że głębokość rzeki obecnie (pora sucha) wynosi maksymalnie 1 metr.
Płynęliśmy sobie spokojnie po mętnej wodzie w kierunku jeziora, gdy nasz silnik przestał działać.
-"Czy są tu krokodyle?" - spytał kapitan
-"Nie"
Odetchnęłam z ulgą słysząc odpowiedź mechanika/nurka, który rozebrał się do spodenek i zaczął majstrować przy ogonie łodzi.
-"Tylko węże" - dodał po chwili.
Spojrzeliśmy po sobie, super.
Po paru minutach przerwy silnik zaczął pracować i ruszyliśmy dalej.

jezioro -morze

W porze deszczowej głębokość wody w jeziorze sięga dwunastu metrów, w kwietniu jest tam ok 2 metrów. Na zbiorniku znajdują się wioski zamieszkane przez kilka tysięcy mieszkańców, utrzymujących się z rybołówstwa.

lokalny supermarket

Nasz silnik znowu stanął, tym razem wokół pełno wody.
-"Ktoś nas uratuje" - pocieszają mnie chłopaki.
-"Ok. Na rzece to jeszcze spoko, tam było płytko i była szansa dopchnąć łódkę do brzegu wiosłem. Tutaj będzie gorzej, a ja nie mam ochoty w tej brudnej wodzie się kąpać"
-"Zobacz, a tam ludzie pływają" - pokazał ręką kapitan.
Nie tylko pływają, ale też czerpią wodę do kąpieli, prania, gotowania i picia - jak wyjaśnił nasz przewodnik.

szkoła

Domy na wodzie są bardzo kosztowne, gdyż trzeba je budować od nowa co kilka lat.
na zdjęciu budulec
Dom bogacza może kosztować nawet 70 000$. Ten miał i elektryczność i antenę.

W domu ubogiego elektryczności nie ma.

Za to jest dużo dzieci (wg naszego przewodnika), a czasami i pies się trafi.

Kościół też jest pływający.
Następnie odwiedziliśmy pływającą farmę krokodyli.

gorąco
Przy zimnym napoju zakupionym na pływającej restauracji nasz przewodnik powiedział, że on mięsa krokodyla nie lubi.
-"Już wolę myszy"
-"Myszy?" - upewniliśmy się, że dobrze słyszymy.
-"No myszy. Takie z grilla, na patyku. Psa też lubię"
No cóż, o gustach się nie dyskutuje.



niedziela, 19 kwietnia 2015

Praca, praca, praca

foto:internet

Czyli cztery dni latania dzień w dzień - dzień piąty czas zacząć. Na horyzoncie - światełko w tunelu - dwa dni odpoczynku!

środa, 15 kwietnia 2015

Ho Chi Minh

Ho Chi Minh czyli dawny Sajgon. Brzmi wspaniale, prawda? Niestety miasto po raz drugi okazało się rozczarowaniem. Jest to ogromna dziesięciomilionowa metropolia, zakurzona, głośna i brudna.

Jak widać prasowanie nie jest ich mocną stroną.

uliczny handel i słynne nakrycie głowy

główny środek transportu

ulica w centrum miasta

wyższy poziom podłączenia kabli

widok z mojego pokoju

Tak naprawdę na uwagę zasługują tylko dwa budynki w mieście - pozostałości po francuskiej kolonizacji. Odwiedziłam je w zeszłym roku, niestety zdjęcia gdzieś zaginęły. Jest to poczta:

foto: internet

foto: internet

Oraz katedra zwana z francuska Notre-Dame (zamknięta w czasie mojego pierwszego pobytu):

foto: wikipedia

W Sajgonie nie rozczarowało nas natomiast jedzenie. Tanio i smacznie, trzeba tylko uważać na miejsca turystyczne, bo cena jest tam też dla turystów.



Nie wiem jak się nazywa to co zjadłam, ale była to wołowina podawana w zestawie z sałatą, kluskami, ogórkiem, różnymi ziołami, czymś kwaśnym (to sobie darowałam) i papierem ryżowym. Menu było po wietnamsku, a pan z obsługi nie władał angielskim. Na szczęście były zdjęcia, więc wybraną potrawę można było wskazać palcem. Przed podaniem otrzymaliśmy też odręcznie napisaną na skrawku papieru instrukcję obsługi (najwyraźniej jakiś usłużny turysta im to pozostawił). Mówiła ona, że należy jeść rękami, tworząc zawiniątka (ang. rolls), wkładając mięso, sałatę, zioła i wszystkie inne do ryżowego papieru i rolując. Następnie całość zanurza się w aromatycznym orzechowym sosie. Mniam! Cena: 60 000 dongów, czyli 10 złotych.


sobota, 11 kwietnia 2015

Czwarta rano

Za każdym razem w Azji budzę się pierwszego dnia o czwartej rano. To się nazywa jetlag.
Co można robić o tak wczesnej godzinie? Oto moja lista dzisiejszych porannych osiągnięć:

- spróbować dalej spać (nigdy mi się nie udaje)
- zrobić sobie herbatę
- włączyć facebooka i przeczytać wszelkie zaległe posty znajomych
- zrobić sobie drugą herbatę
- poszukać w internecie zdjęć małych zwierząt

boredpanda.com

boredpanda.com

- poodpisywać na wszelkie zaległe maile
- obejrzeć zdjęcia dawno niewidzianych znajomych na facebooku
- pouczyć się francuskiego
- dokończyć książkę, którą zaczęłam w czasie lotu- "Rozmowy pod drzewem zapomnienia" - polecam!

empik.com

- przeczytać posty na blogach, które śledzę
- zastanowić się o czym będzie mój następny wpis na blogu
- zrobić szybką przepierkę w zlewie (Niestety nigdy nie udaje mi się wpakować wystarczającej ilości ubrań na miesięczną rotację, więc początkowo piorę w łazience, a większe rzeczy oddaję do hotelowej pralni.)
- zrobić sobie kawę
- przeszukać hotelowy minibar z cichą nadzieją, że nie znajdzie się tam nic smakowitego (przybrało mi się na wadze w czasie świąt, a mundur nie z gumy)
- przeszukać walizkę w poszukiwaniu ukrytych smakołyków zabranych na czarną godzinę (jakby nie było jest jeszcze ciemno, więc się liczy za czarną godzinę)
- ponownie spakować rzeczy do walizki, pozostawiając na wierzchu tylko te na następne dwa dni (w razie niespodziewanego lotu bardzo ułatwia to życie)
- wyprasować mundur
- obejrzeć odcinek (no dobra trzy) ulubionego serialu
- pokręcić się po pokoju nie wiedząc co ze sobą zrobić
- poszukać w internecie śmiesznych zdjęć związanych z lotnictwem

FB: confessionsofatrolleydolly

- zjeść owoce zostawione przez zaprzyjaźnionego hotelowego managera w moim pokoju (tu podziękowania dla Grand Copthrone Waterfront Hotel Singapore - "u made my morning!")
- popatrzeć w grafik lotów i się załamać (tym razem będę wyjątkowo dużo latać)
- obejrzeć na youtubie nowe video Lilith Moon (filmiki o tym jak się uczesać)
- spróbować nową fryzurę i dojść do wniosku, że moje ręce chyba jeszcze śpią (albo mam za dużo włosów)
- wypić kawę (wiem, to już druga)
- zjeść czekoladkę pozostawioną na mojej poduszce poprzedniego dnia przez serwis sprzątający (w planach na dziś siłownia, więc sobie wybaczam)
- napisać ten tekst, zastanawiając się czy się spodoba (zauważyłam, że największą popularnością cieszy się cykl: "Zostać stewardessą?")
 - I w końcu! Dotrwałam do śniadania! Prysznic i uciekam, bo umieram z głodu!

A Wy? Jak wyglądał Wasz poranek?


czwartek, 2 kwietnia 2015