niedziela, 12 stycznia 2025

Podsumowanie roku 2024.

Zapraszam Was na podsumowanie zeszłego roku.

styczeń
Oczywiście zaczęłam w Bazylei (Biorąc pod uwagę, że piszę ten wpis pod koniec grudnia, kiedy nie mam pracy, to Bazylea nie wydaje się taka zła 😉.)

W Bazylei latam na Falconie 900.

luty
W lutym, a jakże, byłam w Bazylei. I był koniec karnawału.

Zdecydowanie polecam.

I jeszcze odwiedziłam bardzo ciekawe muzeum.

W Polsce natomiast świętowałam Walentynki w fajnym dworze. 

marzec

W marcu samolot był popsuty. 😔

Dlatego polecieliśmy na wakacje. Wiecie jak to jest, nie ma pracy = wakacje. 😉
Trochę to mało finansowo odpowiedzialne, ale z drugiej strony, gdy jest praca, nie ma czasu na prywatne podróże.😉
Sri Lanka okazała się strzałem w dziesiątkę.

kwiecień

W kwietniu byłam w pracy. W Bazylei.

Do firmy przyszedł nowy samolot. Niestety, ja na nim nie latam.

Cały dyżur spędziłam czekając w hotelu.

Odwiedziłam kolejne muzeum.
maj

I kolejne bazylejskie muzeum - bardzo ciekawe.
W maju nawet trochę polatałam.

czerwiec

Szósty miesiąc roku i znowu samolot zepsuty. Niestety, dość często ma on problemy techniczne.

Ale odwiedziłam swój kraj 98! Madagaskar!

A w Warszawie byłam na wystawie.

lipiec

W lipcu to się działo! W końcu porządnie polatałam zawodowo. I to dokąd!

W Kanadzie byłam kilka razy, ale nigdy tutaj.

sierpień

Się latało. 

Ale byłam też w kolejnym muzeum w Warszawie.

I wspinałam się po ferratach na Słowacji.

I jeszcze spędziłam kilka przepięknych dni nad polskim morzem.

Jednym słowem: się działo! Oby więcej takich miesięcy w 2025 roku!

wrzesień

Tak jak w sierpniu polatałam, tak i we wrześniu miałam sporo ciekawych wylotów!
Po raz drugi poleciałam za Atlantyk. Tym razem do Nashville.

W Stanach odwiedziłam dwa muzea muzyki country.

październik 

Miesiąc zaczął się od wyjazdu do Toledo i Madrytu. Był to wyjazd dwa w jednym. Szkolenie i zwiedzanie.

Toledo to piękne miasto.

listopada 

To pięć dni na dyżurze w Bazylei.

I wyprawa nad Mekong, a konkretnie do Laosu.
I jeszcze dwa dni mieliśmy w Bangkoku. Fajnie, dawno nie byłam w Azji.😊

grudzień

Będąc na wakacjach w Laosie wysłałam kilka CV i co? I nic.😔
W grudniu nie poleciałam nigdzie.
Przed Świętami byłam na pięknym balecie - Damie Kameliowej w Teatrze Narodowym.

Sylwestra spędziłam w Bacówce na Rycerzowej w Beskidzie Żywieckim.
Do tej pory nocowałam tylko w schroniskach poza granicami Polski.
Nigdy też nie byłam w takim miejscu na zabawie. I nigdy nie chodziłam w zimie górskimi szlakami.
 
I jeszcze wielkie wydarzenie - moja piąta książka w końcu ujrzała światło dzienne!
"Hotelowy zawrót głowy" nie jest książką lotniczą. Jest to krótki (nie pytajcie dlaczego, nie tak miało być) poradnik o hotelach.

PODSUMOWUJĄC 2024

Z końcem roku moja mapa świata wygląda tak:
98 państw zaznaczonych, wiele jeszcze do odwiedzenia.

Jaki był ten rok? Pod względem wyjazdów prywatnych bardzo dobry. Do tego odwiedziłam kilka bardzo ciekawych muzeów, widziałam kilka dobrych wystaw, przeczytałam 72 książki!!!!
Zdrowie też dopisywało. Średnio ćwiczyłam trzy razy w tygodniu na zorganizowanych zajęciach lub sama w siłowni.
Niestety, po raz kolejny freelancing przysporzył mi sporo stresów. Afirmacje, medytacje i joga na porządku dziennym trochę łagodziły skutki uboczne wiecznego zamartwiania się o pracę.

Co z planami na 2025?
Chcę znaleźć więcej zleceniodawców i więcej latać zawodowo.
W planach jest też jedna duża wyprawa prywatna.
Mam nadzieję utrzymać kondycję fizyczną i nadal pracować nad znajomością języków obcych.
No i napisać ebooka dla cabin crew. 😉
A co z tego wyjdzie? Zobaczymy. Trzymajcie kciuki!

niedziela, 5 stycznia 2025

Dwa dni w Bangkoku

Poniżej znajdziecie ostatni wpis z mojej azjatyckiej listopadowej wyprawy.😁

 Dzisiaj mam dla Was sporo zdjęć z dwóch dni w stolicy Tajlandii. 

Tanio możecie zjeść na ulicznych targach. Mango Sticky Rice to 60 bathów, naleśnik z kurczakiem kosztował 50. Owoc pokrojony do woreczka 20 (do mango dodają ostrą przyprawę w osobnym woreczku).
Tylko wszędzie ten plastik....😬

Poruszać możecie się taksówkami na licznik lub tuk- tukami na dogadanie się. Nam za każdym razem taniej wychodziła taksówka, to tuk -tuk polecam jako atrakcję turystyczną. Są jeszcze skutery taksówki, ale myśmy z nich nie korzystali.
Do dyspozycji macie jeszcze metro i kolejkę Sky Line. No i oczywiście Wasze nogi.

Tradycja zderza się z nowoczesnością. Bieda z luksusem.

W końcówce listopada wiele centrów handlowych miało świąteczne dekoracje.
Dekoracje są ogromne i w różnym stylu. 

Pierwszego dnia wieczorem mój partner poszedł na tajski masaż - 350 bathów. A ja na pedicure - 1000 bathów. Można znaleźć miejsca droższe i tańsze. Trzeba szukać. Pamiętajcie tylko, że część salonów może świadczyć dodatkowe usługi.

Śniadanie u nas w hotelu kosztowało 500 bathów plus podatek. Nie wiem, czemu od razu nie jest on podawany w cenie. To tak, jak w Stanach; nigdy nie wiesz, ile zapłacisz. 😳

Śniadanie na targu wyszło nam po 180 bathów wraz z kawą. Tutaj podatek jest już zawarty w cenie. 😉
Jeżeli chcecie jeść bardziej europejsko, to jest sporo Starbucksów i innych takich miejsc. Wyjdzie jednak drożej niż ryż na pierwszy posiłek dnia. 
Tak pociągnięte kable zobaczycie również w Wietnamie. W przypadku awarii, nie szuka się wadliwego, tylko dokłada nowy.
Na pobyt w Bangkoku wyskrobałam ostatnie punkty Marriotta. 😪
Mogliśmy się nacieszyć luksusem i ... basenem.
(Dobre to były czasy, gdy sypiało się w pracy w takich hotelach...)


Po dwóch tygodniach przemieszczania się z plecakiem i spania w tanich hostelach, należał nam się wypoczynek.


W ramach eksperymentu udaliśmy się na wyjątkowy street food. To miejsce miało wyróżnienie Michelin (takich punktów jest kilka). Nasze - Restauracja Tang Sui Heng - nas nie powaliła na kolana.

A na koniec udaliśmy się na ostatnie zakupy na Khosan Road. Jeżeli nie lubicie tłumów i głośnej muzyki, to omijajcie to miejsce. Znowu rozczarowanie...

I jeszcze można zjeść krokodyla.
Bangkok zwiedzałam kilka razy.
Mam wrażenie, że tym razem - po latach mnie rozczarował.

środa, 1 stycznia 2025

Dom Jima Thompsona w Bangkoku

 Po wspaniałych dwóch tygodniach w Laosie mieliśmy dwa dni w Bangkoku przed powrotem do domu.

Przyjechaliśmy z Laosu do Tajlandii wcześnie rano autobusem, mieliśmy przed sobą cały dzień. Muszę przyznać, że byliśmy zmęczeni i postanowiliśmy na spokojnie powłóczyć się po mieście. 

Naszym jedynym planem na ten dzień były odwiedziny w Domu i Muzeum Jima Thompsona. (Poleconym przez koleżankę.)

Pałace, świątynie i pływające bazary widzieliśmy już lata temu. Nie chcieliśmy ich ponownie zwiedzać (sporo świątyń widzieliśmy też w Laosie).

Wstęp do samego ogrodu kosztuje 100 bathów, do muzeum 200. Można je zwiedzać tylko z przewodnikiem. Grup jest dużo, cały czas ruszają nowe (widziałam, że jest j. angielski, francuski i mandaryński).

Ogród do oaza spokoju w centrum ruchliwego miasta.

Są karpie i żółwie.
 Historię tego niezwykłego człowieka możecie przeczytać poniżej. Do tej pory nie rozwiązano zagadki jego zniknięcia.

Te same informacje przekazuje przewodniczka. Dodatkowo pokazuje jego zbiory sztuki i dom, w którym mieszkał. Przed wejściem do domu zdejmuje się buty i zostawia torebki w szafce.
Dom to cztery budynki w tradycyjnym tajskim stylu. Właściciel je unowocześnił i założył między innymi kanalizację. (Ale łazienki ze względu na prywatność nie pokazują. 🤔)

Jim Thompson wznowił w Tajlandii tradycyjną produkcję jedwabiu. Był nazywamy Królem Jedwabiu. 
Stał się sławny po tym, jak jego projekty wykorzystano w musicalu "Król i ja".

Dom jest pełen zabytków i sztuki. Jak dla mnie, oprowadzanie jest zbyt pobieżne, ale pewnie dłuższe znudziłoby sporo osób. 

Zwiedzanie trwa około 45 minut. Na koniec jest wystawa zdjęć, artykułów i kilka filmików i Thompsonie, i o produkcji jedwabiu.
A przed wyjściem przechodzi się przez sklep. Jak macie jakieś dodatkowe fundusze, to bardzo polecam wizytę tam. Rzeczy są przepiękne, ale drogie. 

Albo sobie posiedźcie jeszcze chwilę w tym spokojnym ogrodzie. To dobra przerwa przed powrotem na ruchliwego ulice stolicy Tajlandii.
W kolejnym wpisie pokażę Wam inne oblicze miasta.


niedziela, 22 grudnia 2024

Wesołych Świąt '24


 Z okazji zbliżających się Świąt Bożego Narodzenia, życzę Wam dużo wolnego czasu spędzonego z rodziną i znajomymi. Oby Was crew screwing nie wydzwonił!!!




P.S. Z przyjemnością informuję, że moja piąta książka jest w sprzedaży.

"Hotelowy Zawrót Głowy " to poradnik i ciekawostki hotelowe. Nie jest to książka lotnicza!

Oferta sprzedaży jest ograniczona czasowo. 
Dostępność po Nowym Roku nie jest potwierdzona przez wydawcę.
Zapraszam do zakupu online np.na Empik.
Czy Tania Książka.


środa, 18 grudnia 2024

4000 Wysp

Laos nie ma dostępu do morza, ale ma 4000 Wysp.  😁Znajdują się one na południu kraju na Mekongu. Rozmawialiśmy z kilkoma osobami i wszyscy bardzo polecali nam Don Det.

Aby się tam dostać z Pakse kupiliśmy bilety u Ms Noy. Rano o 8:30 minivan zabrał nas sprzed biura. W cenie biletu - 150000kip od osoby wliczony jest też prom. Przejazd zajmuje ok 3 godzin.

Promy, a raczej łódki kursują non stop do zachodu słońca. Jeżeli chcecie dostać się na inną wyspę, to możecie przesiąść się tutaj na wybrany kierunek. W sumie trzy wyspy są zamieszkałe. Don Det z Don Khon połączone są dodatkowo mostem.

Pierwszą noc mieliśmy zarezerwowaną przez Booking (zresztą jak wszystkie dotychczas). Radzę wziąć pokój z klimatyzacją, sam wiatrak tutaj się nie sprawdzi. Dodatkowo płaci się za widok. Moim zdaniem, na tym akurat możecie zaoszczędzić. Na zachód słońca usiądziecie sobie w restauracji po zachodniej stronie wyspy i też będziecie mogli go podziwiać.

Zachód słońca jest piękny, ale krótki. Lepiej podziwiać go z łodzi lub kajaku.

Na pierwszy dzień zostaliśmy na Don Det. Nie są to duże wyspy. Od jednego do drugiego końca możecie przejechać na rowerze w 15 minut. Koszt wynajmu jednośladu to 30 000kip / dzień.

W całym Laosie pamiętajcie o zdejmowaniu butów przed wejściem do hoteli, restauracji i oczywiście świątyń!

Drugiego dnia rano po śniadaniu udaliśmy się na wycieczkę rowerową. Zabraliśmy ze sobą mały plecak, a duże zostawiliśmy w hostelu.

Jeżeli zaczniecie jechać na południe najbardziej zewnętrzną drogą, to trasa wiedzie obok kilku prywatnych plaż. Szlak jest piaszczysty, ale ubity. Teoretycznie całą trasę możecie pokonać też pieszo, ale przy takim upale, to nie jest dobre rozwiązanie. Jak nie chcecie pedałować, to weźcie tuk-tuka lub skuter.

Rowery pozostawiacie wszędzie bez zabezpieczenia, pytaliśmy się o zapięcia, ale są one zbędne. Wszystkie są podpisane, a zresztą jedyną metodą wywiezienia ich z wyspy jest załadowanie ich na prom. Przy tej okazji kradzież wyjdzie na jaw.

Po drodze możecie zatrzymać się w kilku świątyniach, na kokosa lub kawę. Wodę też wszędzie kupicie. Nie zapomnijcie o okularach słonecznych, kremie UV i nakryciu głowy. 
Po przejechaniu mostu na Don Khon zaraz po prawej macie niesamowite wodospady - Li Phi. Wstęp kosztuje 30000kip od osoby.

Za dodatkowe 200000kip możecie przejść po zawieszonych mostach. Za 700000kip pojechać tyrolką. Jak miniecie punkt sprzedaży tych atrakcji, to dalej są super miejsca widokowe i plaża.

Jest zakaz pływania (mocny nurt), ale pomoczyć się można.
 Jadąc dalej na południe dotrzecie do kilku plaż, gdzie można pływać. Miniecie też wodospady Mija, ale są one tak zarośnięte, że nic nie widać.

Nocleg mieliśmy zarezerwowany na samym krańcu wyspy. Ponieważ było jeszcze wcześni, to udaliśmy się wpierw do wodospadów na przeciwległym brzegu. 

Tad Khone Pa Soi to najrozleglejszy wodospad w Azji. 

Punkt widokowy jest słaby. Miejscami możecie się tu pomoczyć. Uważajcie na nurt. I raczej potrzebujecie butów do tych kąpieli.

Po dwóch wodospadach dotarliśmy na południowy kraniec wyspy do naszego hotelu. Pomelo Restaurant and Guesthause Fishermen (nie wiem, kto wymyślił im tę nazwę) prowadzone jest przez parę Tajów.
Okolica rozczarowuje, ale wnętrze bungalowu już nie. Jedzenie w restauracji jest PRZEPYSZNE (menu bardzo ograniczone).

Śpi się pod moskitierą, bo inaczej mogą Wam gekony, żaby i nietoperze w nocy spaść na głowę. To jest nocleg w dżungli -  nie dla wszystkich.

Prysznic z duszą, gdzie rano przywitała nas żaba i gekon.

Budynek z zewnątrz - miejsce jest słabo oznaczone, ale Mapsme i ludzie w wiosce wskażą drogę. Jest to bardzo spokojna okolica. Nie ma barów ani restauracji. Dla nas noc była super, ale na dłużej tego miejsca bym nie polecała.

Jeszcze raz to podkreślam, to nie jest miejsce dla każdego. Cena też jest wyższa niż na Don Det. Za nocleg trzeba zapłacić 35$, w tym jest śniadanie.

Takie piękne gekony były w restauracji/lobby.

Rano ruszyliśmy w drogę powrotną. Przejechanie całości zajęło nam ok godziny. Po drodze kilka razy zatrzymywaliśmy się na zdjęcia.

Krowy, pola ryżowe, wieś.
W sumie objechaliśmy obydwie wyspy z każdej strony w ciągu dwóch dni. 

Ostatnie popołudnie i wieczór spędziliśmy leniwie włócząc się po mieście. 
Polecam Wam restaurację Crazy Gecko. Jest drożej, ale przepysznie.
Ceny na Don Det są niższe niż na stałym lądzie, dopłaca się do klimatyzacji i lodówki.
Pranie można zrobić już od 15000kip za kg. 
Sok wypić za 20000kip. Zupa, czy ryż to 30- 40 000 kip.
(Chyba, że pójdziecie do lepszego miejsca, jak np. Crazy Gecko- tam 70 000kip.)

4000 Wysp było ostatnim miejscem w czasie naszej wędrówki po Laosie.
I było to piękne zakończenie tej niesamowitej podróży.

Kolejnego dnia udaliśmy się w drogę powrotną do Bangkoku. Bilety ze wszystkimi przesiadkami kupicie w każdym kiosku na wyspie. 
Koszt 840 000kip od osoby. Przy każdej przesiadce podchodzicie do okienka biletowego i zmieniacie bilet. 

Miał być VIP tajski autobus, przyjechał stary laotański. 🫣
Czas jazdy to 12- 14 godzin. Zależy od przejścia i warunków na drodze. Dostaliśmy koce, wodę, soczki, ciastka i nawet ryż z omletem na ciepło.
Przed granicą zebrano po 5 bathów lub 5000 kip od osoby. W autobusie można też było wymienić gotówkę i kupić kartę sim. 🤣
Granicę przekracza się na nogach, bagaże zostają w autobusie. Przy granicy możecie  kupić sobie więcej jedzenia lub kawę. Jest tam też toaleta. Nasz autobus miał WC na pokładzie, ale nie korzystałam. Siedzenia rozkładały się odrobinę. Ogólnie ciężka i długa noc. A w Bangkoku na dworcu wylądowaliśmy o 4:30 rano (po 11 godzinach drogi).
Oczywiście nasz pokój w hotelu nie było gotowy....

Dalszy ciąg opowieści za 3 dni.😎

niedziela, 15 grudnia 2024

Pakse i "small loop"

 Potrzebowaliśmy dwóch lotów wewnątrz kraju, aby tu dotrzeć. Inna opcja to jazda autobusem z przesiadką przez czternaście godzin. 🫣

Po co jedzie się do Pakse? Wszyscy, którzy tu przybywają ruszają dalej w drogę. Większość na motorach, kilka osób samochodami. 

W samym mieście nie ma co zwiedzać, jest ono bazą wypadową do "small loop" lub "big loop". 

Internet zachwala spotkania informacyjne u Ms Noy. Odbywają się codziennie o 18. Prowadzi je Yves (Belg i mąż). Jeśli chcecie u nich zarezerwować skuter, warto to zrobić z wyprzedzeniem. Myśmy wbili tam bez rezerwacji i powiedziano nam, że może nie będzie skutera dla nas. (Później się znalazł, ale w
międzyczasie znaleźliśmy gdzieś indziej.)
Na tym spotkaniu warto być. Dostaje się mapę, przydatne informacje i poznaje ludzi. Wasze szlaki znowu się skrzyżują. Wszyscy jadą tą samą trasą.

Kilka szybkich uwag:
Przy wynajmie skuterów wszystkie miejsca proszą o zostawienie paszportu. Litr paliwa kosztuje 25000kip (trochę ponad 1$). Odbieracie z prawie pustym bakiem i tak zwracacie. Jeśli Wam zostanie więcej, to nikt nie zwróci za nadwyżkę.
Jest dużo stacji benzynowych i dużo mechaników po drodze.
Na światłach nie stawajcie po prawej stronie, oni mają automatyczną zieloną strzałkę - stojąc tam blokujecie ruch i możecie zarobić mandat.

Zacznijmy od początku. Wyjechaliśmy o 9 rano po śniadaniu. Duże plecaki zostawiliśmy w hotelu, gdzie wynajęliśmy skuter i gdzie planowaliśmy spać po powrocie. Możecie zostawić je też w miejscu, gdzie wynajmujecie skuter. Musicie mieć mały plecak ze sobą z podstawowymi rzeczami. 

Po drodze (całkiem dobrej, tutaj można jechać dużo szybciej niż w Vang Vieng) zatrzymaliśmy się na cmentarzu i w opuszczonej świątyni.

Naszym pierwszym przystankiem była plantacja kawy Mr Vieng. O 11:30 jest tam oprowadzanie. Kosztuje 80 000kip od osoby. 

Mr Vieng we własnej osobie opowiada o historii upraw w Laosie, pokazuje co sam sadzi. Wyjaśnia proces palenia kawy. A później pokazuje jeszcze inne drzewa owocowe i rośliny. Daje też do skosztowania czerwone mrówki - martwe, bo żywe gryzą w język. 😕W smaku jak cytryna.
Dla chętnych, na koniec próbowanie domowej whiskey (do której wkłada węże) i palenie tradycyjnej fajki.
Ogólnie południe Laosu nie jest turystyczne. Jeśli przeszkadza Wam bieda, bród i to, w jaki sposób traktuje się zwierzęta (niezbyt dobrze), to nie polecam wyprawy w te rejony.

Oprowadzanie po plantacji trwa ok półtorej - do dwóch godzin. Zakupcie sobie też tutaj kawę.

O dziwo, mają tutaj bardzo dobrą drogę. W wioskach limit to 50km, odcinkami 30km.

W mijanych wioskach dzieci machają do skuterów. Mieliśmy w plecaku cukierki i długopisy, ale w dwóch miejscach proszono turystów, aby nie dawać nic dzieciom. Nie chcą ich uczyć, że turysta = prezent.
Oddaliśmy w guesthouse gospodyni, aby ta rozdała według własnego uznania.


Tradycyjna zabudowa wioski, to drewniane domy na palach (pora deszczowa daje się we znaki, a w lecie jest zacienione miejsce z przewiewem). Obecnie często dół się muruje lub stawia nowe, bardziej europejskie budynki.
Laos jest biedny. W dużych miastach nie jest to tak widoczne. Tutaj na południu jest gorzej.
Drugim przystankiem tego dnia były wodospady Tad Lo. Możecie się tu zatrzymać na nocleg, jeżeli robicie objazd na trzy dni. 
Można tutaj pływać, ale należy być bardziej ubranym, niż rozebranym- dotyczy to kobiet. 😊

Obeszliśmy sobie teren. Porobiliśmy zdjęcia i dalej w drogę.

Jeśli spojrzycie na prawy górny róg mapy, to zauważycie "Please NO parking of you do NOT pay". Podobno przy wodospadach kradną skutery. Na spotkaniu powiedziano nam, żeby podjechać do guesthouse'u i poprosić o parking. Jeżeli nie planujecie tu noclegu, to możecie odwdzięczyć się kupując coś do picia lub jedzenia. 

Myśmy zaplanowali sobie "small loop" na dwa dni. To jest wystarczająco dużo czasu, jeśli nie będziecie się kąpać w każdym wodospadzie. 😉

Nasz nocleg wypadł w wiosce ludu Katu. Nie jest to miejsce dla każdego. Za wjazd do nich płaci się 10000kip od osoby. Na miejscu są dwa miejsca noclegowe. Bardziej znane - Captain Hook, może być pełne, jeśli zjawicie się późno. Podobno można zarezerwować u nich spanie przez FB lub WhatsApp. Myśmy nie rezerwowali i dostaliśmy jeden z ostatnich pokoi. Oprócz tego jest jeszcze jedno miejsce do spania, zaraz przy wjeździe do wioski (nazwy nie pamiętam).

Nasza sypialnia. Toaleta na zewnątrz- spłukiwana wiaderkiem, to dość popularna metoda tutaj. W całym kraju nie należy wrzucać papieru do sedesu. Wszystko ląduje w koszu obok.
Prysznic niby był jeden, ale to był kranik w ścianie. Niby miał działać wieczorem, ale chyba to nie do końca było prawdą. Polecam mokre chusteczki mieć na tej wyprawie i własny papier toaletowy (bo wiele restauracji go nie ma).
Część toalet jest w stylu tureckim.

Nocleg kosztował 200 000kip od osoby. Oprowadzanie przez rozgadanego Hooka dodatkowe 50 000.  W czasie kilku godzin (to zależy od ilości pytań) dowiecie się o ich kulturze, zwyczajach i poznacie (i spróbujecie) wiele leczniczych roślin. A ostatnią godzinę spędzicie ucząc się o kawie. Myśmy z tej części zrezygnowali, żeby zamknąć pętlę w dwa dni.

W cenie noclegu macie kolację, którą przygotowujecie razem z rodziną i śniadanie. 👍 Wieczorem popróbujecie domowej whiskey i możecie zapalić. Zapalić różne rzeczy. W Laosie teoretycznie narkotyki są nielegalne, dotyczy to też haszyszu. Teoretycznie.

 Co do samego noclegu to: mieszkacie u kogoś w domu. Jesteście cały czas przez nich otoczeni. Dzieci biegają za Wami, chcą, żeby uczyć je angielskiego i z nimi grać w piłkę. Jeśli szukacie prywatności, to nie jest to miejsce dla Was.

W wiosce jest masa dzieci. Rodziny są bardzo liczne i zakładane bardzo wcześnie (średni wiek to 13-14 lat!). Wyznaniowo lud Katu to animiści. Panie proszone są o skromny ubiór, a pary nie powinny okazywać sobie uczuć. 


Otaczają Was dzieci i zwierzęta. Mają tam wszystko woły wodne, świnie, kury, psy i koty, i to wszystko (no prawie) biega po domu. Nie do końca wszyscy są otoczeni troską według naszych standardów. 

Oprowadzanie skończyło się o 13 (bez kawowej pogadanki). Zaraz po, ruszyliśmy w mini mini objazd. Jest to dodatkowa pętelka, która zajmie Wam godzinę. Widoki są piękne, a droga pnie się w górę i opada w dół. Robi się też zimno! Weźcie polary lub kurtki ze sobą!

I te trawy.😍

Na duży objazd potrzebujecie minimum trzy dni. Mały to 200km, duży 300km. Drogi w dużej pętli są gorsze. Nie pojedziecie szybciej.

Garkuchnie po drodze mają 2-3 dania. Tutaj oferowano zupę, do wyboru był rodzaj makaronu. Zieleninę i napój dają gratis. Przyprawy i sztućce są na stole. Koszt osiem złotych.
Możecie zjeść albo nie. Restauracji w stylu europejskim (tak jak w Luang Prabang) tutaj nie ma.
Tego dnia mieliśmy do obejrzenia wodospady. Są cztery: najpiękniejszy, najwyższy, w jednym można pływać i jeszcze jeden.

Tad Yuang warty jest biletu wstępu i opłaty za parking. Koszt 70 000kip za dwie osoby na jednym skuterze. Kąpać się nie można.

Tad Fan jest najwyższy. Wstęp tutaj jest jeszcze droższy. Nie można do niego podejść, tylko na niego spojrzeć z punktu widokowego. Można natomiast za 35 $skorzystać z tyrolki. 

Tad Fan jest ładny, ale jakbym miała wybierać jeden, to polecam Tad Yuang. Pozostałe dwa odpuściliśmy, bo kończył się nam czas. No i na Islandii naoglądaliśmy się wodospadów. 😁

Ostatnie kilometry i wyścig z czasem.

Do Pakse wróciliśmy chwilę po zachodzie słońca. Problem z prowadzeniem tutaj po zmroku jest taki, że część pojazdów na drodze nie ma świateł! Bo po co komu? Tylko główna ulica w mieście jest oświetlona. Na trasę wychodzą krowy, psy się wylegują na ciepłym asfalcie, poboczem chodzą ludzie. Dla własnego bezpieczeństwa warto wrócić wcześniej i jeszcze za dnia znaleźć się w hostelu.

W samym mieście, jak już wspomniałam, nie ma nic ciekawego. Po krótkiej nocy udaliśmy się dalej. I o tym przeczytacie za trzy dni.