środa, 20 listopada 2024

Herbstmesse Bazylea

 Kolejną, po Fastnacht, atrakcją Bazylei jest Jarmark Jesienny.  Herbstmesse trwa od 26 października do 10 listopada. A jakby ktoś pytał, zaraz po, w kolejnym tygodniu rozstawiają Jarmark Bożonarodzeniowy. Jak widać, w mieście musi się dziać.

Zabawa zaczyna się rano (większość stoisk otwartych jest już o 11, inne od 12) i trwa do 23.

O co chodzi w tym Herbstmesse? Tradycja ta sięga 1471 roku, gdy Bazylea otrzymała od Papieża dyspensę, aby organizować zabawy cały rok. Miało to pomóc ekonomii miasta, gdy to znalazło się w kryzysie finansowym. 
Od tego czasu jesienne zabawy organizowane są corocznie ku uciesze gawiedzi. 😉

W samym centrum są dwie lokalizacje z mniejszymi atrakcjami.

Całe miasto jest oplakatowane i oznakowane. Możecie śmiało przechodzić z jednego wesołego miasteczka do drugiego.

Pierwszego dnia obejrzałam dwa jarmarki po "mojej" stronie Renu. Drugiego trzy, po drugiej stronie rzeki. Po dwóch dniach wróciłam raz jeszcze, aby zobaczyć pozostałe dwa. W sumie jest ich siedem.

Z moich obserwacji wynika, że w starym mieście znajdują się spokojniejsze atrakcje i więcej stoisk z jedzeniem, a dalej więcej karuzel dla dorosłych. Ogólnie wiele stoisk (przynajmniej tych z jedzeniem) się powtarza. Są inne przejażdżki, co może podobać się dzieciom i ich entuzjastom. Ja do nich nie należę. (Chociaż dwa razy w życiu byłam w Universal Studios, ale to trochę inny poziom zabawy.)

Piękna pogoda i piękne młyńskie koło stanęło koło katedry. Przejażdżka kosztuje 10 franków.

Od rana wesołe miasteczka tętnią życiem. Wieczorem jest jeszcze tłoczniej, a weekendy będziecie musieli stać w kolejce do atrakcji.

Mnie podobają się te w starym stylu.
Jeszcze rozumiem w taką pogodę, ale....

Drugiego dnia udałam się do trzech bardziej odległych jarmarków. Tym razem pogoda nie dopisała, dzieciaki i tak szalały na karuzelach. Ja kuliłam się w płaszczu i w szaliku, nie wiem, jak można było wytrzymać pęd powietrza. Dzieci są chyba bardziej odporne na takie niedogodności. 😁

Tutaj już są poważniejsze przejażdżki. Dla starszych i odważniejszych.

Na niektóre bym nie wsiadła.

Jeden jarmark jest w hali widowiskowej, dzięki czemu nie pada odwiedzającym na głowę. Reszta na świeżym powietrzu. Wielkiej różnicy z Jarmarkiem Bożonarodzeniowym nie widzę. Nie ma dekoracji świątecznych, jest więcej karuzel (w zimie to pewnie ciężko byłoby na nich jeździć) i mniej stoisk z dekoracjami. Jeżeli chodzi o jedzenie, to powiedziałabym, że serwują to samo. Owoce na patyku w czekoladzie (od 7 franków), pizza na porcje (7 franków), hot dogi, kiełbaski, grzane wino (5 franków plus depozyt za kubek), itp.

Część stoisk jest stylizowanych na szwajcarskie chaty.

Oprócz jedzenia i karuzel sporo jest gier i zabaw typu: łowienie ryb, strącanie puszek, czy też strzelnic. Myślę, że z grupą znajomych (nawet bez dzieci) można się dobrze tu bawić. Ja byłam sama.... 😔

Komu zestrzelić misia?

Po dniu przerwy (o owej niedzieli będzie osobny wpis) zajrzałam na dwa ostatnie jarmarki.

Ten był dużo mniejszy i spokojniejszy. Na wszystkich stanowiskach była ceramika. Co ciekawe, znalazłam również stanowisko z porcelaną z Bolesławca.

Tuż obok znajdował się drugi z klasycznymi karuzelami.

I mnóstwem stoisk, część z nich była bardzo przypadkowa. Widziałam stoisko z nożyczkami i środkami do sprzątania. 😅
I tak zakończyły się moje jesienne wędrówki. Zajrzyjcie w niedzielę po opis dwóch innych lokalnych atrakcji w ostatnim październikowym wpisie. (Nadrabiam zaległości.)

niedziela, 17 listopada 2024

Boutique Hotel Cordial Plaza Mayor de Santa Ana

 W zeszłym miesiącu zabrałam Was do Hotelu Noelle w Nashville. Dziś pokażę Wam inny bardzo ciekawy obiekt. 

Jak wiecie z mojego podsumowania "Październik '24 - w pracy" po małych zawirowaniach na koniec owego miesiąca dotarłam do Las Palmas na Gran Canarii.
Niestety, mieliśmy tylko jeden krótki wieczór w tej urokliwej lokalizacji, ale jaki to był wieczór! I jaka lokalizacja.

Pod sam hotel musieliśmy podejść, taksówka wyrzuciła nas na głównej ulicy w centrum starego miasta. Ostatnie metry pokonaliśmy na piechotę.

Sala restauracyjna od razu rzuciła mi się w oczy. Już poprzedniego wieczora cieszyłam się na następne śniadanie.

Już w nazwie hotelu jest słowo "butik", taka nazwa zobowiązuje.

Recepcja i żyrandol. Hotel powstał w starej kamienicy. Patio zostało zabudowane, a budynki połączone.

Była widna, ale były też schody.

Ładna klatka schodowa. Trzeba przyznać, że budynek został przerobiony ze smakiem.

Na dachu podobno jest bar. Myśmy jednak zdecydowali się na bardziej lokalne miejsce poza hotelem. Jedzenie w hotelu zazwyczaj jest bardziej "turystyczne", przez co droższe. Sam recepcjonista powiedział, że jeżeli chcemy autentyczne tapas, to lepiej wyjdźmy na miasto.

Na moim piętrze była taka biblioteczka.

Zapraszam do pokoju!

Super wygodne łóżko.
Na przeciwko biurko z ekspresem (Nespresso!) i czajnikiem. W szufladce były herbaty, kapsułki, cukier. Popatrzcie jeszcze na te filiżanki!

Wspominałam już, że wewnętrzne patio budynku zostało zabudowane i w ten sposób powstała recepcja.

Dzięki takiej przebudowie miałam loggię z widokiem na głowę recepcjonisty. Za bardzo nie wie, jaki był cel tego balkonu, ale też nie miałam za dużo czasu na myślenie o tym.
Bardzo ładna łazienka z bardzo fajnymi mini kosmetykami.

Na ścianach pokoju była galeria czarno-białych zdjęć z Las Palmas.


Hotel jest usytuowany tuż przy samej katedrze.

Jakie są minusy tego typu hotelu? Zazwyczaj są one głośne, stare budownictwo rzadko kiedy jest wyciszone, a śpicie w samym historycznym centrum, gdzie kwitnie życie towarzyskie.
Do tego dochodzi często stara kanalizacja i brak wind (nie wszystkie budynki można unowocześnić).

No i różnie może być z widokiem z okna. Jak widać, u mnie był nieciekawy. 😉

Jestem zachwycona. To był piękny pobyt w pięknym miejscu i pięknym hotelu. Szkoda tylko, że taki krótki.

niedziela, 10 listopada 2024

Gospodarstwo Rysiny

 W piękną październikową sobotę znaleźliśmy się na Białołęce. W poszukiwaniu kawy, przypomniałam sobie, że kiedyś na Instagramie widziałam zdjęcia z Gospodarstwa Rysiny. A, że już byliśmy niedaleko...

Szukam informacji o tej zabudowie. Do tej pory udało mi się ustalić, że zostały one zbudowane po wojnie w stylu francuskiej Prowansji.

Gospodarstwo ogrodnicze rodziny Majlert istnieje od pokoleń. Zostało zniszczone w czasie wojny i rozparcelowane w czasach komunizmu, ale przetrwało. O ich historii możecie poczytać tutaj.

Naszą wizytę rozpoczęliśmy od piekarni (która pracuje cały rok), gdzie kupiliśmy przepyszne bagietki i ciekawy chleb. Ceny, jak to w rzemieślniczej piekarni w Warszawie. 😏

Wnętrza poszczególnych budynków są urządzone w "stylu" i ze smakiem.
Z zewnątrz piekarnia akurat nas nie zachwyciła, ale wnętrza już tak. W sobotę po chleb stała kolejka. Były też słodkie wyroby (akurat drożdżówki nas nie urzekły, chociaż były poprawne), sery i przetwory.
Piękna złota polska jesień i budynek piekarni.

Po zakupieniu (i zjedzeniu) bagietki i chleba (ten akurat w całości dojechał do domu), udaliśmy się do warzywniaka.

Wszystkie warzywa pochodzą z gospodarstwa (chyba, że jest zaznaczone inaczej) i są pięknie wyeksponowane.

Okno warzywniaka i dynie.
Szkoda, że już nie miałam miejsca w domu na kolejną dynię. Sadzonki, kwiaty i część warzyw sprzedawana jest w hali - namiocie.
I taki piękny kredens w warzywniaku stał. Byliśmy w sobotę ok 13 i wiele rzeczy już brakowało. Gospodarstwo działa 6 dni w tygodniu. Do końca października otwarte jest wszystko, od listopada tylko piekarnia działa.

Po zakupach warzywniczych (kupiliśmy zestaw zieleniny za 8 zł - cena bardzo dobra), udaliśmy się na kawę. Tutaj też trzeba postać w kolejce, ale warto. Kawa 12 zł, a ciasto 16 - i jest to duży kawałek. Oprócz tego mają świeże soki, ciepłe napoje, rodzaj pizzy, kanapki  i jakieś sezonowe danie (było z dynią).

Przede wszystkim zachwycił nas pomysł i wystrój. Miejsce ma niesamowity urok. I tak, w sobotę jest tłoczno, ale teren jest duży i ludzie się rozchodzą.

Bardzo polecam odwiedziny w Rysinach, my już czekamy na ponowne otwarcie na wiosnę. 💖

sobota, 2 listopada 2024

Październik '24 w pracy.

 Rozpoczęłam październik 2024 od wyjazdu łączącego przyjemność z pracą.
(Dlatego zaczynam ten wpis od przypomnienia Wam opisów mojego niedawnego europejskiego wypadu).

Firma z Bazylei po raz kolejny zaprosiła mnie na szkolenie, i było to po raz kolejny w Madrycie. Tym razem jednak, spakowałam się trzy dni prędzej i wraz z partnerem udaliśmy się na zwiedzanie stolicy Hiszpanii oraz jej dawnej stolicy - Toledo.

Będąc w Toledo koniecznie zajrzyjcie do katedry.

Po dniu w Toledo przenieśliśmy się do Madrytu.

To miasto nas urzekło.

Ostatniego dnia wycieczki przenieśliśmy się na nocleg w okolice lotniska, gdzie odbywało się moje szkolenie. Rano, po śniadaniu, mój partner udał się w drogę powrotną do Modlina (😒), a ja na refresher. 

Dzień zaczął się o 7:30 i trwał do 17:30. Mieliśmy kilka przerw na kawę i na obiad.
Pierwszy segment tego corocznego szkolenia to CRM. I muszę powiedzieć, że w tym roku był on ciekawy.
Kolejny temat - procedury bezpieczeństwa. Ciekawe, bo prowadzone przez eks stewardessę.

Niestety reszta szkolenia w tym roku była wyjątkowo nudna. Na szczęście był to jeden dzień i już kolejnego rano siedziałam w samolocie do domu. I tak, płacą mi za szkolenie. Dla mnie jest to normalny dzień w pracy.

Po jakimś tygodniu dostałam mail z linkiem na szkolenie online. Niestety za to mi nie płacą 😁, ale nie było ono jakoś wyjątkowo długie, a test na koniec okazał się prosty. Tak, na koniec takich szkoleń są testy.

W tym samym tygodniu dowiedziałam się, że firma nie będzie mnie potrzebować w październiku, co mnie trochę zmartwiło, bo trzy dni płatne szkolenia w Madrycie, nie pokrywają moich miesięcznych rachunków.
Okazało się jednak, że ich stewardessa miała inne plany i potrzebowała więcej wolnego. I tak załapałam się na dodatkowe pięć dni pracy w tym miesiącu. (Miały być cztery, ale poproszono mnie ponownie o przylot dzień wcześniej.)

Przed wylotem pozamawiałam katering i zrobiłam sobie menu na pierwsze loty. I zaśmiał się los, bo je odwołano. Zmarnowałam trochę swojego czasu. Za szkolenie mi płacą, ale za dni przed wylotem, w które załatwiam sprawy służbowe (zakupy, katering, wizy, itp) już nie. Trochę to kiepski układ, ale tak było w każdej firmie, w której pracowałam.

Jeszcze szybko, w ostatni weekend miesiąca, udaliśmy się do Gospodarstwa Rysiny (do poczytania już za tydzień). W czasie tego wyjazdu dowiedziałam się właśnie, że loty są odwołane i muszę pozmieniać zamówienie. 

W niedzielę rano wsiadłam w pociąg, aby udać się na lotnisko.

Wizzairem doleciałam bezpośrednio do Bazylei.
Pierwszego dnia w pracy dowiedziałam się, że jednak nazajutrz lecimy. Jak widać, w tym zawodzie sytuacja zmienia się szybko. Zaraz po śniadaniu podjechałam do supermarketu po małe zakupy.
W papier zawinięta jest orchidea. W torbie mamy: różnego rodzaju owoce, cytrynę, mleko, wodę i czekoladki - pająki (nawiązanie do Halloween).
Z tego co mi powiedziano (w handover - czyli przekazaniu samolotu), wszystko inne powinno być na pokładzie.
Pusty lot w tej firmie oznacza, że nie muszę ubierać munduru. Są jednak takie, które nawet na rejsy bez pasażerów wymagają umundurowania.

Posprzątałam  samolot, poczytałam i wylądowaliśmy na Gran Canarii! Dawno tu nie byłam!
Podrzuciłam chłopakom pająki do kokpitu, w pracy trzeba mieć zabawę. 😉
W Las Palmas spaliśmy w prześlicznym butikowych hotelu (o tym za dwa tygodnie na blogu).
Od samej recepcji mi się tu podobało.
Niestety mieliśmy tylko krótki pobyt w Las Palmas. 

Jak jest fajny hotel, fajna załoga i fajne miejsce, to zazwyczaj pobyty są krótkie.

Następnego dnia rano zabieraliśmy pasażerów do Malagi.

Tym razem już umundurowana i wyszykowana jadę na lotnisko,


MP Catering okazał się strzałem w dziesiątkę. Pasażerowie byli zachwyceni, załodze też smakowało.
I wylądowaliśmy w deszczowej Maladze. Nie wiem, czy śledzicie sytuację na bieżąco, ale w tym rejonie były gwałtowne opady i powodzie. Zginęło ponad 100 osób. Na szczęście Malaga była lekko mokra (kałuże), ale bezpieczna.

Tylko, że mieliśmy dwa dni spędzić tutaj. Zamiast uroczego hotelu w uroczym centrum miasta, dostaliśmy noclegi przy lotnisku, a dokładniej mówiąc między dwoma autostradami.
Niestety, nie mogłam jechać do centrum, bo loty wpadały i wypadały. Firma poprosiła, żebyśmy siedzieli w pogotowiu w hotelu. Dwa dni!

Nie pamiętam, kiedy się ostatnio tak cieszyłam na wieść, że wracamy do bazy - do Bazylei.

Lot na pusto, czyli udaję bogatego infulencera, co lata prywatnymi jetami. 😁
A w Bazylei czekał na mnie jarmark jesienny i piękna pogoda (do poczytania wkrótce na blogu).

I tak zakończyłam październik. Teraz czekamy, co przyniesie listopad!


niedziela, 27 października 2024

Czwarta rano - updated

 W 2014 / 2015 roku bardzo dużo latałam w Azji. Co za tym idzie, miałam wieczny jetlag. Pierwszego dnia po przylocie (zazwyczaj do Singapuru) zawsze budziłam się o czwartej rano.  Miałam już swój wczesnoporanny rytuał.😁
Od tego czasu upłynęło wiele wody i przeleciałam wiele kilometrów.

I nagle bum! Pobyt w Nashville całkowicie mnie rozwalił. Siedem godzin różnicy wymaga siedmiu dni na przestawienie się na lokalną strefę czasową. Myśmy tyle nie mieli i na dodatek nie chciałam się dostosować do czasu w Stanach, aby nie mieć tego samego problemu po powrocie do Europy.

Hotel Noelle, o którym możecie przeczytać tutaj, oferował swoim gościom stację z kawą i herbatą na każdym piętrze. A kubek ze zdjęcia znajdował się w pokoju.

Moja obecna rutyna jest dużo zdrowsza niż ta sprzed laty. Kiedy budzę się w środku nocy, idę na siłownię. Tym razem jednak miałam ciężkie dni i męczyła mnie wysypka alergiczna, więc sobie wysiłek fizyczny darowałam. Jedynie robiłam jogę na ręczniku w pokoju.

Czytanie pozostało. Dla rozwoju umysłowego czytam w czterech językach i staram się książki przeplatać. Nie będę Wam ściemniać, arabskich czytam najmniej (trudno też je dostać) i najwolniej mi idą. Czytam za to dużo po angielsku i francusku. Najbardziej jednak odpoczywam przy lekturze w języku polskim.
Wiele z moich lektur możecie znaleźć na moim OLX i Vinted. Zatrzymuję dla siebie tylko garstkę książek, inne puszczam w świat.

Pamiętam, że w 2015 roku dużo siedziałam na Facebooku. Teraz jest to Instagram. 😁

W tamtym czasie popularne było też blogowanie, więc miałam w zwyczaju jeszcze czytać wpisy innych. Teraz dużo więcej dzieje się na Instagramie i YouTubie, gdzie obserwuję sporo kont. (Podrzućcie swoje ulubione.)
TikToka nie obserwuję.

No i jest jeszcze ten blog! O czwartej rano wpadają mi ciekawe pomysły na wpisy. 

I tak dotrwałam do śniadania.

A za tydzień zapraszam na podsumowanie października 22024 w pracy. 😁

niedziela, 20 października 2024

Madryt

 Po przyjeździe do Madrytu udaliśmy się metrem do hotelu. Autobusami w mieście możecie się przemieszczać płacąc kartą kredytową lub telefonem przy wejściu. Do metra natomiast potrzebujecie przedpłaconą kartę. Kupuje się ją w automacie lub w okienku. Sama karta kosztuje 2,5 euro - podobno jest to kaucja, a następnie na nią ładujecie bilety. Centrum miasta to Zona A, każdy przejazd kosztuje 1,5 euro.
Nasz hotel oddalony był od centrum o 10 przystanków metrem. Madryt do tanich miast nie należy.
Możecie przespać się tanio w hostelu lub poza sezonem znaleźć Arbnb ze wspólną łazienką. Hotele w centrum są drogie.
Jeżeli chcecie spać w budżetowej lokalizacji, to upewnijcie się, że jest on położony na linii metra (najlepiej tak, żeby jadąc do centrum się nie przesiadać). Podziękujecie mi później.

Gran Via, czyli najbardziej reprezentacyjna ulica miasta. Przy niej Marszałkowska to uboga krewna.
Znany widok Plaza de Cibles.

Z Gran Via udaliśmy się na piechotę do Parku Retiro. Niestety Kryształowy Pałac jest zamknięty, ale samo miejsce jest bardzo ładne. Możecie tam posłuchać muzyki, popatrzeć na ludzi, pospacerować i usiąść w kilku kawiarniach. Kieliszek wina kosztuje ok 4 euro. 

Na ten dzień mieliśmy zaplanowane odwiedziny w Prado. Normalnie bilet kosztuje 15 euro, ale na dwie godziny przed zamknięciem wstęp jest bezpłatny. Musicie postać w kolejce (jest ona długa), warto być wcześniej, chociaż podobno wszyscy zostaną prędzej, czy później wpuszczeni. Nie ma dziennego limitu osób.

W środku nie można robić zdjęć. Wybierzcie sobie artystę lub dzieła, które chcecie zobaczyć. Całości nie dacie rady. Myśmy obejrzeli El Greco, Goyę, Rubensa, Boscha i Brueghela. I jeszcze wpadliśmy do sali z Velazquez.

Drugi dzień zaczęliśmy od katedry. Była niedziela i trwała msza. Nadal można było wejść do środka, ale nie można było jej zwiedzać.

Bardzo ładne, pawie sklepienia.
Kaplica poświęcona Janowi Pawłowi II.

Następnym punktem programu tego dnia miał być pałac. Poprzedniego wieczoru zakupiłam online bilet i udaliśmy się do wejścia. Tam okazało się, że kupiłam przez pomyłkę wejście do Królewskiej Kolekcji, a nie do samego pałacu. Bilety umożliwiające zwiedzanie przepięknych wnętrz były już dawno wyprzedane.
Do pałacu można ustawić się w kolejce bez zakupionego biletu (jest oddzielna), ale wpuszczane są pojedyncze osoby. Trwa to kilka godzin.

Pałac królewski ma ponad 3000 komnat.

Ogród królewski bardzo nam się spodobał.
Royal Collection to obrazy, stroje, karety, arrasy i inne dzieła zebrane i związane z rodziną królewską. Muzeum jest ładne, nowoczesne, dobrze położone, a i sam budynek jest bardzo ciekawy. Tylko, że ja chciałam oglądać komnaty, a nie kolejne muzeum.
Tutaj można robić zdjęcia.
Tylko spójrzcie, jak wielka i piękna jest ta karoca!
Piękna porcelana.
Ręcznie pisana i ilustrowana księga.
Była też jedna po arabsku. Opisuje ona zwierzęta.
Jest też trochę stroi (zwróćcie uwagę na haftowane guziki).
Arrasy są ogromne.
Jest też wysokiej klasy hiszpańskie malarstwo. W tle portret Goyi.

Na poprawę humoru wydaliśmy 32 euro na wejściówkę na Flamenco. Kieliszek Sangrii kosztował dodatkowe 5,90. Jedzenie podobno mają słabe (wg TripAdvisor), poza tym występ trwa tylko godzinę i szkoda tracić z oczu tancerzy.


To były najlepiej wydane pieniądze w Madrycie. Pierwszy raz w życiu widziałam flamenco na żywo i jestem zachwycona. W Madrycie jest wiele miejsc, gdzie możecie doświadczyć tego widowiska. Koniecznie się wybierzcie!
Po strawie dla ducha przyszedł czas na strawę dla ciała. Wybraliśmy się do dzielnicy łacińskiej, gdzie znajdziecie wiele kawiarenek, restauracyjek i barów.
Jest też ulica z Churroseriami, miejscami gdzie za niecałe 6 euro dostaniecie świeże churros i filiżankę czekolady. Jedna porcja na dwie osoby to aż nadto.
Kolejny dzień zaczęliśmy od spaceru po parku i przejścia do Świątyni Debod.

To świątynia egipska z II w. podarowana Hiszpanii. Zazwyczaj jest tam woda, w której ładnie odbija się budynek. Myśmy tyle szczęścia nie mieli.
Dalej przeszliśmy do dzielnicy Malasana, podobnej do dzielnicy łacińskiej. Warto patrzeć tutaj w górę (w całym Madrycie), możecie zachwycić się maleńkimi balkonikami.

Co jedliśmy? Głównie kanapki z szynką i tapas. Za porcję takiej przystawki zapłacicie około 8 euro. Dwoma można się najeść.

No chyba, że jesteście na modnym Mercado de San Miguel. Tutaj mała kanapeczka kosztuje 2 euro. Warto przyjść i się rozejrzeć, ale raczej nie najecie się, gdy jesteście na budżecie.
Madryt jest piękny - bardzo polecam!