czwartek, 5 marca 2020

Szkolenie

Ostatnio wszystkie posty były o Peru i Boliwii. Pewnie część z Was już się tym znudziła, w końcu ten blog nosi nazwę "Z życia stewardessy wzięte". Tylko, że w styczniu i w lutym nie miałam żadnego lotu.....
Mój samolot przebywa na dużym przeglądzie, dzięki czemu mogłam zobaczyć Machu Picchu. W normalnym grafiku pracy, nie mogę brać tak długich wakacji, a podróż do Ameryki Południowej na dwa tygodnie, nie ma specjalnego sensu. Ile miałam wolnego? Dwa miesiące!
Oczywiście, nie wiedziałam od początku, że będą to dwa miesiące. Początkowo, miało to być sześć tygodni i jeszcze szkolenie w środku. No właśnie szkolenie.
Jeżeli czytaliście którąś z moich książek, to wiecie, że załoga pokładowa przechodzi trudne szkolenie. Wpierw początkowe, a następnie odświeżające co roku. Teoretycznie. Jako pracownik obsługi pokładowej (bo nie jestem cabin crew) na prywatnym jecie, nie muszę mieć wszystkich szkoleń. To jak często i z czego będę szkolona i egzaminowana, zależy od firmy. W tej w której jestem obecnie, postanowiono zrobić nam cztery dni intensywnego szkolenia. Między innymi wprowadzające, pomimo tego, że od roku już dla nich pracuję (?).

I tak zamiast zwiedzać piękny Wiedeń spędziłam 4 dni od 8 rano do 19 oglądając slajdy, walcząc z ogniem i topiąc się w basenie.
Ogólnie treningi są bardzo ważne, pozwalają na przećwiczenie różnych scenariuszy: ewakuacji, awarii, pożaru na pokładzie, pierwszej pomocy i innych, których nie chciałabym doświadczyć. Ja je nawet lubię, za wyjątkiem.... wodowania. Nie należę do osób, które dobrze pływają i gdy usłyszałam, że muszę zrobić cztery długości basenu plus dwie holując kogoś bez kamizelki ratunkowej, to mina mi zrzedła. Nie będę tutaj kłamać, że podołałam wszystkiemu. 😆 W pewnym momencie ja ciągnęłam koleżankę, a mnie ciągnął pilot, którego ciągnął inny pilot - zrobiliśmy pociąg wodny. W końcu w tym zawodzie chodzi o team work!
Trening się skończył, a ja czekam na loty.

2 komentarze: