Stół dla jednej osoby poproszę. |
W mojej
firmie panuje zwyczaj, że pracownicy wymieniają się dyżurami w Święta Bożego
Narodzenia oraz w Sylwestra. W zeszłym roku wypadło na mnie. Musiałam spędzić
Wigilię w pracy. Na pocieszenie zobaczyłam w grafiku Malediwy. Jeszcze próbowałam
się z kimś wymienić na wolne, ale niestety choć wszyscy zazdrościli tygodnia
spędzonego na plaży, to nikt dyżuru ode mnie wziąć nie chciał. Nie pozostało mi
nic innego jak spakować krem do opalania i kostium kąpielowy w walizkę, złożyć
życzenia z tygodniowym wyprzedzeniem i udać się na lot.
Przylecieliśmy na wyspę Hulhulę, na której znajduje się międzynarodowe lotnisko. Było późne popołudnie i niemiłosierny upał. Po sprzątnięciu samolotu po całonocnym rejsie udaliśmy się do przystani, gdzie cumują wszelkich gabarytów łódki. Na Hulhule znajduje się tylko pas startowy i lotnisko. Wszystkie hotele rozsiane są na jednej z tysiąca dwustu wysp. Najbliżej położona i zarazem największa wyspa – Male, na szczęście nie była naszą bazą noclegową. Niewiele ludzi zdaje sobie z tego sprawę, ale Malediwy są krajem muzułmańskim. Obowiązuje tu prawo religijne: zakazany jest alkohol, pornografia, narkotyki oraz wwożenie symboli religijnych (tak przynajmniej przeczytałam na karcie imigracyjnej). Oczywiście alkohol leje się strumieniami w kurortach turystycznych, ale w stolicy –Male – obowiązują rygorystyczne przepisy. Zawsze w takich momentach przechodzą mnie dreszcze. Tak popularna w lekach na przeziębienie kodeina, czy dostępna bez recepty melatonina, w niektórych krajach uznawane są za substancje nielegalne. Osobiście nigdy do końca nie wiem co znajduje się w mojej walizce, jak na wiecznie podróżującą stewardessę przystało mam ze sobą zapas medykamentów na każdą dolegliwość.
Nasze walizki znalazły się w małej łodzi. Zaraz po nich zostaliśmy i my poproszeni o wejście na pokład. Dano nam również kamizelki ratunkowe i poinstruowano, aby ich nie zdejmować przed końcem podróży. We trójkę usiedliśmy z tyłu, tuż przy silnikach. W czasie przeprawy dokuczał nam trochę hałas, ale przynajmniej mieliśmy przewiew. Dopłynięcie do naszego hotelu zajęło nam czterdzieści pięć minut. Mieliśmy szczęście, morze było spokojne. (Dużo gorzej było przy mojej przeprawie w drodze powrotnej. Wytrząsło mną tak, że momentami modliłam się w duchu, aby w końcu zobaczyć wysokie budynki stolicy na horyzoncie.) Po zameldowaniu się w bajecznym resorcie - gdzie między innymi trzeba zaznaczyć na karcie jak dobrze się pływa - udałam się na pierwszy spacer.
Hotel zajmował całą wyspę. Nie ma na niej prywatnych domów. Wszystkie budynki są w tradycyjnym lokalnym stylu. Zbudowane z drewna ze spiczastymi dachami najdroższe wille stoją na wysokich palach w wodzie. Prowadzą do nich drewniane pomosty łączące je z lądem. Najlepiej płacący turyści mogą prosto ze swoich domków wskoczyć do ciepłych wód Oceanu Indyjskiego. Mój bungalow stał na plaży. Zaraz po przybyciu z balkonowego okna popatrzyłam na niesamowity turkusowy kolor wody oraz biały piasek plaży. Ten widok cieszył moje oczy przez następny tydzień. Na terenie resortu znajdowały się też trzy sklepy. W poszukiwaniu bikini udałam się do jedynego, który oferuje odzież. Oczywiście wszystko tam jest kilkakrotnie droższe niż na stałym lądzie. Tylko, że przeprawa łódką w jedną stronę kosztuje dwieście pięćdziesiąt dolarów amerykańskich. Lokalne rupie nie są akceptowane przez hotel; obowiązuje również inna strefa czasowa. Należy dodać jedną godzinę do czasu w Male. I alkoholu jest w bród. Słowem państwo w państwie.
- „Dzień dobry” – mówię wchodząc do sklepu – „szukam kostiumu kąpielowego”
Lokalny sprzedawca wywleka skądś pudło z kolorowymi bikini i razem w nich grzebiemy. Wybrane komplety mogę przymierzyć z tyłu na zapleczy sklepu. Później już tylko podpisuję rachunek i mój zakup zostaje doliczony do rachunku hotelowego, który ureguluję przy wyjeździe.
-„Skąd jesteś” – zagaduje chłopak w czasie transakcji.
-„Z Polski (Poland)”
-„Ah Holland” – przeinacza nazwę kraju sprzedawca.
Jestem zbyt zmęczona, żeby reagować i tylko potakuję głową.
-„Z mężem jesteś?” – pada kolejne pytanie.
-„Nie. Ja jestem w pracy. Jestem stewardessą”
-„Ah”- widzę zdziwienie w oczach rozmówcy –„to sama jesteś?” - pyta z niedowierzaniem.
-„Sama” – mówię, podpisuję rachunek i się pospiesznie żegnam.
Wieczorem siedzę w restauracji i czekam na dwóch moich współpracowników. Ponieważ się spóźniają mam czas aby rozejrzeć się wokół. Jest kilka rodzin z dziećmi, ale większość stanowią pary. No tak. Malediwy to wymarzone miejsce na romantyczną podróż. „Jestem w piekle dla samotnych” – myślę. Na szczęście moi dwaj piloci zjawiają się i kelner przestaje mi się dziwnie przyglądać. Powiedziałabym, że teraz patrzy się na nas z nieskrywanym zainteresowaniem. Chyba nie podlegamy pod żadną z możliwych dla niego kombinacji. Jemy kolację i rozchodzimy się do swoich pokoi. Następnego dnia rano znowu jestem pierwsza w jadalni.
-„Stolik dla jednej osoby?”- pyta kelnerka.
-„Nie, dla trzech poproszę. Moi współpracownicy przyjdą później”
-„Współpracownicy?”
-„Jesteśmy załogą lotniczą” – tłumaczę zaciekawionej Azjatce.
Co ciekawe zatrudnienie tu mężczyźni to miejscowi z okolicznych wysp. (Mają cztery dni wolnego w miesiącu i mogą płynąć do domu, ale to może zając nawet trzynaście godzin – jak powiedział mi kelner Arisz.) Panie natomiast to cudzoziemki. Spotykam tutaj Japonki, Koreanki, Włoszkę i Rosjankę. (Te pracują na dwuletnich kontraktach i mogą w tym czasie wziąć dwa urlopy.)
Siadam przy wskazanym stoliku i zamawiam kawę. Znowu słyszę pytanie czy dla jednej osoby. Nigdy nigdzie indziej na świecie nie usłyszałam tego tak często jak na Malediwach w ciągu tego tygodnia. Każdy napotkany pracownik w hotelu dopytywał się, czy jestem sama. Ci odważniejsi dopytywali się też czy mam męża w domu (po tym jak im tłumaczyłam, że ja tu służbowo). Jeden nawet posunął się do stwierdzenia, że „może jeszcze będę miała męża”. Przy moim wyjeździe z wyspy te same pytania zadała obsługa łodzi i celnicy na lotnisku. Najwyraźniej Malediwy nie są dozwolone dla samotnych.
Przylecieliśmy na wyspę Hulhulę, na której znajduje się międzynarodowe lotnisko. Było późne popołudnie i niemiłosierny upał. Po sprzątnięciu samolotu po całonocnym rejsie udaliśmy się do przystani, gdzie cumują wszelkich gabarytów łódki. Na Hulhule znajduje się tylko pas startowy i lotnisko. Wszystkie hotele rozsiane są na jednej z tysiąca dwustu wysp. Najbliżej położona i zarazem największa wyspa – Male, na szczęście nie była naszą bazą noclegową. Niewiele ludzi zdaje sobie z tego sprawę, ale Malediwy są krajem muzułmańskim. Obowiązuje tu prawo religijne: zakazany jest alkohol, pornografia, narkotyki oraz wwożenie symboli religijnych (tak przynajmniej przeczytałam na karcie imigracyjnej). Oczywiście alkohol leje się strumieniami w kurortach turystycznych, ale w stolicy –Male – obowiązują rygorystyczne przepisy. Zawsze w takich momentach przechodzą mnie dreszcze. Tak popularna w lekach na przeziębienie kodeina, czy dostępna bez recepty melatonina, w niektórych krajach uznawane są za substancje nielegalne. Osobiście nigdy do końca nie wiem co znajduje się w mojej walizce, jak na wiecznie podróżującą stewardessę przystało mam ze sobą zapas medykamentów na każdą dolegliwość.
Nasze walizki znalazły się w małej łodzi. Zaraz po nich zostaliśmy i my poproszeni o wejście na pokład. Dano nam również kamizelki ratunkowe i poinstruowano, aby ich nie zdejmować przed końcem podróży. We trójkę usiedliśmy z tyłu, tuż przy silnikach. W czasie przeprawy dokuczał nam trochę hałas, ale przynajmniej mieliśmy przewiew. Dopłynięcie do naszego hotelu zajęło nam czterdzieści pięć minut. Mieliśmy szczęście, morze było spokojne. (Dużo gorzej było przy mojej przeprawie w drodze powrotnej. Wytrząsło mną tak, że momentami modliłam się w duchu, aby w końcu zobaczyć wysokie budynki stolicy na horyzoncie.) Po zameldowaniu się w bajecznym resorcie - gdzie między innymi trzeba zaznaczyć na karcie jak dobrze się pływa - udałam się na pierwszy spacer.
Hotel zajmował całą wyspę. Nie ma na niej prywatnych domów. Wszystkie budynki są w tradycyjnym lokalnym stylu. Zbudowane z drewna ze spiczastymi dachami najdroższe wille stoją na wysokich palach w wodzie. Prowadzą do nich drewniane pomosty łączące je z lądem. Najlepiej płacący turyści mogą prosto ze swoich domków wskoczyć do ciepłych wód Oceanu Indyjskiego. Mój bungalow stał na plaży. Zaraz po przybyciu z balkonowego okna popatrzyłam na niesamowity turkusowy kolor wody oraz biały piasek plaży. Ten widok cieszył moje oczy przez następny tydzień. Na terenie resortu znajdowały się też trzy sklepy. W poszukiwaniu bikini udałam się do jedynego, który oferuje odzież. Oczywiście wszystko tam jest kilkakrotnie droższe niż na stałym lądzie. Tylko, że przeprawa łódką w jedną stronę kosztuje dwieście pięćdziesiąt dolarów amerykańskich. Lokalne rupie nie są akceptowane przez hotel; obowiązuje również inna strefa czasowa. Należy dodać jedną godzinę do czasu w Male. I alkoholu jest w bród. Słowem państwo w państwie.
- „Dzień dobry” – mówię wchodząc do sklepu – „szukam kostiumu kąpielowego”
Lokalny sprzedawca wywleka skądś pudło z kolorowymi bikini i razem w nich grzebiemy. Wybrane komplety mogę przymierzyć z tyłu na zapleczy sklepu. Później już tylko podpisuję rachunek i mój zakup zostaje doliczony do rachunku hotelowego, który ureguluję przy wyjeździe.
-„Skąd jesteś” – zagaduje chłopak w czasie transakcji.
-„Z Polski (Poland)”
-„Ah Holland” – przeinacza nazwę kraju sprzedawca.
Jestem zbyt zmęczona, żeby reagować i tylko potakuję głową.
-„Z mężem jesteś?” – pada kolejne pytanie.
-„Nie. Ja jestem w pracy. Jestem stewardessą”
-„Ah”- widzę zdziwienie w oczach rozmówcy –„to sama jesteś?” - pyta z niedowierzaniem.
-„Sama” – mówię, podpisuję rachunek i się pospiesznie żegnam.
Wieczorem siedzę w restauracji i czekam na dwóch moich współpracowników. Ponieważ się spóźniają mam czas aby rozejrzeć się wokół. Jest kilka rodzin z dziećmi, ale większość stanowią pary. No tak. Malediwy to wymarzone miejsce na romantyczną podróż. „Jestem w piekle dla samotnych” – myślę. Na szczęście moi dwaj piloci zjawiają się i kelner przestaje mi się dziwnie przyglądać. Powiedziałabym, że teraz patrzy się na nas z nieskrywanym zainteresowaniem. Chyba nie podlegamy pod żadną z możliwych dla niego kombinacji. Jemy kolację i rozchodzimy się do swoich pokoi. Następnego dnia rano znowu jestem pierwsza w jadalni.
-„Stolik dla jednej osoby?”- pyta kelnerka.
-„Nie, dla trzech poproszę. Moi współpracownicy przyjdą później”
-„Współpracownicy?”
-„Jesteśmy załogą lotniczą” – tłumaczę zaciekawionej Azjatce.
Co ciekawe zatrudnienie tu mężczyźni to miejscowi z okolicznych wysp. (Mają cztery dni wolnego w miesiącu i mogą płynąć do domu, ale to może zając nawet trzynaście godzin – jak powiedział mi kelner Arisz.) Panie natomiast to cudzoziemki. Spotykam tutaj Japonki, Koreanki, Włoszkę i Rosjankę. (Te pracują na dwuletnich kontraktach i mogą w tym czasie wziąć dwa urlopy.)
Siadam przy wskazanym stoliku i zamawiam kawę. Znowu słyszę pytanie czy dla jednej osoby. Nigdy nigdzie indziej na świecie nie usłyszałam tego tak często jak na Malediwach w ciągu tego tygodnia. Każdy napotkany pracownik w hotelu dopytywał się, czy jestem sama. Ci odważniejsi dopytywali się też czy mam męża w domu (po tym jak im tłumaczyłam, że ja tu służbowo). Jeden nawet posunął się do stwierdzenia, że „może jeszcze będę miała męża”. Przy moim wyjeździe z wyspy te same pytania zadała obsługa łodzi i celnicy na lotnisku. Najwyraźniej Malediwy nie są dozwolone dla samotnych.
Swietny tekst. kiedy nastepna ksiazka? Nie moge sie doczekac. Pozdrawiam
OdpowiedzUsuńDziękuję! Następna książka w pisaniu. Pozdrawiam
OdpowiedzUsuń