piątek, 27 listopada 2015

Artykuł o Luksemburgu i Brukseli


Nie wiem, czy już wspominałam, że moja firma ma jedną ze swoich siedzib w Luksemburgu. Gdy prawie trzy lata temu do nich dołączyłam, miałam przyjemność po raz pierwszy odwiedzić ten kraj. W zeszłym miesiącu poleciałam tam znowu -  na szkolenie i przy okazji postanowiłam odgrzebać swój stary artykuł. Przedstawiam go Wam poniżej.


W Luksemburgu zawsze pada. Jeżeli nie pada w tej chwili, to znaczy, że już dziś padało, ale nie oznacza to, że już nie będzie więcej opadów tego dnia. Moja znajoma zamieszkująca ten kraj powiedziała kiedyś, że występują tutaj dwa rodzaje pogody: już pada, albo jeszcze nie zaczęło padać. Prawda, której nie byłam świadoma w czasie pierwszej swojej wizyty w tym jednym z najmniejszych krajów Europy. Liczba ludności całego księstwa jest trzykrotnie mniejsza od liczby mieszkańców Warszawy. Nic dziwnego więc, ze miasto Luksemburg sprzyja pieszym wędrówkom i wystarczą dwa dni, aby poznać ten kraj.

            Do samego Wielkiego Księstwa Luksemburg (tak brzmi oficjalna nazwa) trudno się dostać turystom z ograniczonym budżetem. Z Polski bezpośrednie połączenia oferują linie Luxair (cena to około 500 euro), jednak ja zdecydowałam się na tańszą opcję. Wizzairem do Brukseli i dalej autobusem. Z pod samego lotniska Brussel South Charleroi zabrał mnie zielonokropkowany autobus linii Flibco. Warto zamówić sobie bilet z dużym wyprzedzeniem, wtedy koszt to 5 euro, dla spóźnialskich cena tego dwu i półgodzinnego przejazdu wynosi 22 euro. Nowoczesne i bardzo wygodne autobusy kursują co dwie godziny i dowożą pasażerów do samego centrum miasta – Gare Centrale (Dworzec Centralny)- stąd też wyruszają w drogę powrotną.

            Przybywam późnym czwartkowym wieczorem. Na piechotę udaję się do wcześniej zarezerwowanego hotelu, który znajduje się w samym centrum miasta. Zakwaterowanie, jak i wszystko inne w Luksemburgu, nie należy do najtańszych. Za pierwszą noc płacę stawkę tygodniową -120 euro, następne dwie to już weekend i koszt 95 euro, na pocieszenie zostaje mi śniadanie wliczone w cenę, dogodna lokalizacja oraz fakt, że pracownicy recepcji, jak i wszyscy mieszkańcy, są przynajmniej trójjęzyczni. W czasie całego pobytu nie mam żadnego problemu z porozumieniem się, co więcej, wszyscy są bardzo przyjaźni i życzliwie nastawieni do przybyszów.     

            Po noclegu i śniadaniu zjedzonym w hotelu udaję się na pobliski Gare Centrale, skąd odchodzi większość autobusów. Zaraz wracam jednak po parasol. Jednorazowy bilet autobusowy to koszt dwóch euro (zakupu dokonuje się u kierowcy), ważny przez dwie godziny na niezliczoną ilość przejazdów. Można również zakupić dzienną kartę, jednak po pierwszym przejeździe orientuję się, że aby dotrzeć do części turystycznej, korzystanie z komunikacji miejskiej nie jest potrzebne.

            Główne ulice obsadzone są platanami, o tej porze roku jeszcze bezlistnymi, po obu stronach ciągną się sklepy oraz instytucje bankowe. Docieram do malowniczego Mostu Adolphe z 1903 roku, pod którym rozpościera się teren spacerowy z  małym strumieniem, który zasila rzekę Alzette, przepływającą przez miasto. Kierując się na prawo dochodzę do Katedry, gdzie przeczekuję najgorszą ulewę, pierwszą tego dnia. Za jej budynkiem rozpościera się już cel mojej wyprawy, centrum z dziwnie mało strzeżonym Pałacem Wielkich Książąt. Wąska zabudowa powoduje, że nie udaje mi się uchwycić na zdjęciu całego pałacu, nawet stojąc oparta plecami o sąsiedni budynek. Przed bramą Pałacu, po wypolerowanym bruku spaceruje jeden, znudzony strażnik. 




            Czas na posiłek i próbę ogrzania się w jednej z niezliczonych restauracyjek znajdujących się w Centrum, przy okazji unikam drugiego tego dnia oberwania chmury. Luksemburg jest wielonarodowy, pracuje tutaj wiele osób, które na co dzień mieszkają w sąsiedniej Francji, lub też w Niemczech, to ze względu na wygórowane ceny. Wśród restauracji można przebierać w kuchni lokalnej, bardzo zbliżonej do kuchni francuskiej z wpływami niemieckimi, lub innej oferujące międzynarodowe potrawy, można też udać się do amerykańskiego Fast Foodu. Zamawiam kawałek pizzy i herbatę we włoskim bistro. Wszędzie tłumy mieszkańców, którzy mają swoją przerwę na lunch. Co ciekawe, fakt, że jeszcze tego samego dnia wracają do biura, nie przeszkadza im się raczyć kieliszkiem wina do posiłku. Nie przeszkadza im również fakt konieczności prowadzenia samochodu, na co, dopóki nie przekroczy się progu upojenia alkoholowego miejscowa policja przymyka oko.

            Błądzę jeszcze przez chwilę po Centrum miasta. Robię kilka zdjęć, wchodzę do kilku lokalnych sklepów. Luksemburg sąsiaduje z Belgią i tak jak ona, słynie z czekolady. Ma nawet swoją lokalną, ekskluzywną markę Oberweis. Sklep sprzedaje nie tylko słodycze, ale też inne luksusowe produkty spożywcze, dodatkowo ma kawiarnię, w której można napić się i posilić za zawrotną cenę. Wychodzę z opakowaniem zielonej jaśminowej herbaty, dziesięć torebek za prawie pięć euro, lepiej żeby była dobra. Udaję się na piechotę tym razem do hotelu. Jestem umówiona na wieczór ze znajomymi, którzy mają mnie zabrać na kolację.

            Następnego dnia pełna energii ruszam na podbój Grundu. Części położonej w dolinie poniżej Centrum, nad rzeką. Poprzedniego wieczoru spędziłam tam przyjemnie czas w starym browarze przerobionym na restaurację, jedynym minusem był wybór muzyki- stare, niemieckie, dyskotekowe hity. Za dnia atrakcja turystyczna, wieczorem miejsce zmienia się w tętniące życiem centrum spotkań. Ponownie przekonuje się, że Luksemburczycy piją dużo i później bez oporów siadają za kierownicą.

            Grund to niezwykle malownicze miejsce, w którym warto spędzić trochę czasu. Z centrum miasta można się tam udać bezpłatną windą, która zwiezie nas na dół, lub też przespacerować. Jako wytrawny piechur, a raczej osoba, która zauważyła windę, będąc dopiero na dole, dzielnie maszeruję przed siebie i drogą wijącą się jak serpentyna schodzę na najniższy poziom. Po drodze mijam kilka grup turystycznych i fotografuję urocze budynki, które przypominają Wenecje. Udaję się dalej i dochodzę do Casemates, podziemnych korytarzy o całkowitej długości 23km, ciągnących się pod całym miastem. Budowa pełniących funkcje obronne umocnień wykutych w skale została rozpoczęta w dziesiątym wieku. Obecnie można zwiedzać mniejszy odcinek zwany Petrusse (znajdujący się bliżej Mostu Adolphe) lub Bock, do którego wejście znajduje się na wiadukcie o tej samej nazwie i który jest doskonałym uzupełnieniem spaceru po Grundzie. 


            Bock Casemates zajmują powierzchnie 1,100m², w najgłębszym miejscu sięgają 47 metrów w dół. Bilet wstępu kosztuje trzy euro i co jest godne podkreślenia otrzymuje się wraz z nim mapę. Po zakupie biletu i włożeniu go do torebki wraz z ulotką; którą miałam zamiar przeczytać w hotelu, nie marnując czasu w danej chwili; udaję się na zwiedzanie. Korytarze sprawiają niesamowite wrażenie, część z nich ma małe pomieszczenia, w których znajdują się armaty i otwory strzelnicze. Część znajdująca się pod powierzchnią ziemi oświetlana jest tylko bardzo skąpym sztucznym światłem. W duchu cieszę się, że mam dobre obuwie, gdyż do pokonania jest sporo stromych i krętych stopni, a miejscami zamiast ziemi znajduje się piasek. Zgodnie z zasadą, że w Luksemburgu musi każdego dnia padać i w tamtej soboty nie obeszło się bez deszczu. Przeczekuję go w tunelach, które miejscami przeciekają, co sprawia że poruszanie się w nich jest jeszcze trudniejsze. Co jakiś czas mijam innych zwiedzających, ale w większości jestem sama w przyciemnych zaułkach. Wiele dróg prowadzi donikąd, czasami idę przez dobre dziesięć minut pokonując kilka poziomów w dół i w górę (po bardzo starych kamiennych stopniach), po to tylko, żeby na końcu odbić się od ściany. Mam dość, bolą mnie nogi i bardzo chcę już wyjść, jestem bliska odkrycia u siebie klaustrofobii. Znalezienie wyjścia nie jest jednak takie proste. Od czasu do czasu mijam wymalowane na ścianach litery, co daje mi do myślenia, że pewnie są odzwierciedleniem oznaczeń na jakiejś mapie. W końcu powiew świeżego powietrza, nie jestem jeszcze przy wyjściu, ale przynajmniej jestem już ponad poziomem ziemi, a widzę też i napis Exit. Uradowana wybiegam z tego labiryntu, obiecując sobie, że nigdy więcej. Wykończona wracam do hotelu, tym razem autobusem. Pakując się na podróż powrotną, przeglądam zawartość torebki i znajduję ulotkę, której jedna strona zawiera mapę. Przypuszczam jednak, że zwiedzanie tych podziemi z mapą w ręce było by dużo mniej ekscytujące.

            W niedzielę po szybkim śniadaniu w hotelu opuszczam Luksemburg. Udaję się autobusem na lotnisko w Brukseli. Mój odlot do domu przewidziany jest na godziny wieczorne, dlatego też decyduję się na przejazd do stolicy Belgii. Z Lotniska Charleroi kursuje wiele autobusów, jak i prywatnych przewoźników do miasta. Bilet to trzynaście euro w jedną stronę. Trochę niedogodne jest to, że przystanek znajduje się przy Dworcu Bruxelles Midi. Pytam kierowcę, a później pracowników Dworca jak dotrzeć do Grand Place i do Manneken Pis. Wszyscy odradzają spacer i radzą wziąć taksówkę, lub metro. Według zakupionej jednak mapy (w Luksemburgu otrzymuje się je bezpłatnie) nie może być to tak daleko, a i droga wydaje się prosta.

Aby dotrzeć do części turystycznej trzeba przejść przez dzielnicę zamieszkaną głównie przez arabskich emigrantów. Wokół masy śmieci, pozamykane sklepy i małe kawiarenki, których stoliki na zewnątrz zajmują wyłącznie mężczyźni. Z mapą w dłoni tempem spacerowym idę przed siebie, nie zwracając uwagi, na to, że jestem jedyną blondynką w tej okolicy. Po 30 minutach docieram do bardziej europejskiej części, widzę turystów i innych lokalnych mieszkańców. Wiele osób ma już w ręce przysmak belgijski-gofry! 



Odnalezienie pomnika Siusiającego Chłopca nie sprawia mi większych kłopotów, wystarczy iść za tłumem. Dziś ubrany jest po irlandzku. 



W swojej szafie ma też stroje podarowane mu przez Polaków. Wszystkie jego ubranka można podziwiać w Muzeum Miasta Brukseli. Na Wielkim Placu, czyli centralnej części Starego Miasta, przy którym znajduje się przepiękny gotycki ratusz, również tłumy. Robię zdjęcia kilku zabytkowym kamienicom, wstępuję do kilku sklepów z wszechobecną tutaj czekoladą i udaję się po to, po co tak naprawdę tutaj przyjechałam. Po gofry!

Przesłodzona i bardzo szczęśliwa kieruję się w drogę powrotną. W arabskiej dzielnicy piję marokańską herbatę, która przywołuje wspomnienie zimowych wakacji w Maghrebie. Klienci przy sąsiednim stoliku dziwnie mi się przyglądają, co sprawia, że zaczynam się zastanawiać, czy jestem jeszcze w Europie? W stolicy Unii Europejskiej?

Na zakończenie mojej wyprawy pozostaje mi znalezienie toalety na Dworcu Bruxelles Midi (nie takie łatwe jakby się mogło wydawać), co więcej opłatomat przyjmuje tylko określone monety. Na ścianie znajduje się inny automat, który rozmienia pieniądze na potrzebne dwu-eurówki. Na lotnisko zabieram się prywatnym busem, cena taka sama jak za duży autobus, a przejazd szybszy. Wieczorem odlatuję do Polski z niezapomnianymi wrażeniami z tego europejskiego weekendu. 

           

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz